Wiedeń w weekend z odrobiną piwa w tle

Dwa dni to niby za mało, by ocenić miasto tak duże, jak Wiedeń. Jednak po weekendzie spędzonym w stolicy Austrii stwierdzam, że nie mam parcia na szybki powrót.

Do Wiednia wybierałem się już od ładnych kilku lat, ale zazwyczaj sprawa wysypywała się przed samym wyjazdem. Do ostatecznego sfinalizowania wyprawy zmobilizowały mnie okrągłe urodziny mojej Rodzicielki. Mama może i nie jest wielką fanką muzyki klasycznej, ale noworoczne koncerty filharmoników wiedeńskich śledzi z zapartym tchem, a gdy ich repertuar wykonuje jakaś orkiestra wizytująca rodzinne Krosno, chodzi na takowe wydarzenia, by zachwycić się dźwiękami.

Wnętrze Musikverein

Wnętrze Musikverein

Uznałem więc, że prezent w postaci weekendu w Wiedniu oraz wizyty w tamtejszej filharmonii (Musikverein) nada się idealnie. Oczywiście, dopchanie się na wspomniany koncert noworoczny graniczy z cudem, a i dewastuje portfel, postawiłem więc na koncert, który odbył się 17 marca o 19:30. W pierwszej części utwory Chopina wykonywała Elisabeth Leonskaja (rzecz jasna w towarzystwie miejscowych symfoników pod batutą Vladimira Fedosejeva), zaś w drugiej orkiestra prezentowała wybrane kompozycje z repertuaru Dmitrija Szostakowicza (koleżka był niezły w walce, więc…).

Dodam, że czas, w którym Szefowa (bo tak często nazywam swą Mamę) spędzi w filharmonii, ja poświęcę na odwiedzenie dwóch miejsc piwnych, położonych niedaleko. Tak też zrobiłem, o czym za chwilę.

Dla zmotoryzowanych

Do Wiednia ruszyliśmy w piątek popołudniu. 5 godzin jazdy z mojego mieszkania do wynajętego apartamentu to krócej, niż z Krakowa do Poznania! I choćby już sam ten fakt sprawia, że stolicę Austrii warto upatrzeć sobie jako cel weekendowej podróży.

Hundertwasserhaus – krzywy dom

Ważne info dla zmotoryzowanych: od godziny 22 w piątek do poniedziałku można spokojnie parkować samochód bez dodatkowych opłat. Co więcej, straszono mnie kosmicznymi korkami i trudnością z parkowaniem (apartament wynajęliśmy w ścisłym centrum, niedaleko Prateru i znanego krzywego domu). Być może mieliśmy szczęście, ale mogę śmiało rzec: nic z tych rzeczy! Mazdę spokojnie zaparkowałem praktycznie przed wejściem do budynku, w którym mieszkaliśmy. Zaś bilet parkingowy (potrzebny na 2h, gdyż przyjechaliśmy o 20:00) zakupiłem na pobliskiej stacji benzynowej.

Ratusz wiedeński

Swoją drogą: po raz pierwszy spotkałem się z tym, by stacja stanowiła element normalnej kamienicy. Otóż na parterze stworzony jest specjalny plac, gdzie stoją dwa dystrybutory oraz mini-sklepik motoryzacyjny. Wygląda to trochę podejrzanie i ryzykownie (nigdy nie wiesz, kiedy to pieprznie), ale też nad wyraz praktycznie.

Równie przydatne są liczne wielopasmówki przecinające miasto. Jakom rzekł mieszkaliśmy w samym centrum, natomiast z autostrady zjechaliśmy – bo ja wiem – kilometr przed punktem docelowym. No bajka! Trzeba tylko uważać, by dobrze wycelować w zjazd, gdyż na co większych ślimakach łatwo się pogubić, nawet z nawigacją Google pod ręką (wiwat darmowy roaming!).

Słowo o paleniu

W piątek wyskoczyłem z Dziewczęciem, które towarzyszyło nam w wyprawie, na piwo do jednej z niewielu otwartych knajp. Od razu spotkało mnie spore zaskoczenie: tu w lokalach można palić! Jako człowiek, któremu zdarza się ćmić, teoretycznie nie powinienem narzekać, ale… Nienawidzę, gdy broda i ubrania walą mi petami. Jeśli już gdzieś zapalę (a staram się zniwelować ów nałóg do zera), zawsze robię to na zewnątrz, w przewiewie.

Tutaj po godzinie spokojnej nasiadówki w miejscu przesiąkniętym dymem, waliliśmy jak popielniczki. Ja wiem, odpalenie peta przy piwku, w knajpie ma jakiś tam urok. Jednak, zaprawdę powiadam wam, nie jest on wart smrodu, który oblepia człeka od stóp do głów…

Ładny, ale zwyczajny

Za zwiedzanie zabraliśmy się w sobotę. Pogoda nie sprzyjała: śnieg majestatycznie sypał, wiatr zawiewał, a od czasu do czasu siąpiący deszcz zacinał w twarz. Warunki dalekie od ideału, jednak po wizycie na Islandii nic nam nie straszne! Mojej Rodzicielce też nie, wszak chodziła podjarana nadchodzącym koncertem.

Katedra św. Szczepana

Jaki jest Wiedeń? Ładny, schludny, czysty, zadbany, pełen ślicznych kamienic i budynków sakralnych, z monumentalną katedrą św. Szczepana na czele. Wrażenie robi Hofburg, czyli kompleks pałacowy, którego władcom austriackim i austrowęgierskim mógłby pozazdrościć każdy.

Hofburg

A jednak te wszystkie budowle nie sprawiają, że turysta czuje się wyjątkowo. Ja osobiście nie doznałem efektu „wow” jak w przypadku choćby Paryża, Pragi, Londynu czy nawet Budapesztu. Wiedeń prezentuje się ładnie, ale nie nadzwyczajnie.

Schonbrunn

Być może dlatego, że mało tu miejsc czy budynków, które z miejsca można byłoby skojarzyć z miastem. Na pewno do takowych należy Schonbrunn, czyli jeden z pałaców należących do dynastii Habsburgów. Potężny, długaśny budynek otoczony jest wielką połacią parku. Zakładam, że w lecie wygląda olśniewająco. Zimą sprawia wrażenie smutnego, opuszczonego.

Wesołe miasteczko na Praterze

Jeszcze bardziej opustoszałe jest wesołe miasteczko na Praterze. Przechadzając się pomiędzy pustymi karuzelami, autodromami i figurkami klaunów zyskaliśmy pewność, że lunaparki to idealne miejsce do kręcenia horrorów. Tylko czekać, aż z któregoś z budynków wyskoczy na ciebie banda pomalowanych gości, z piłą łańcuchową czekającą na twój kark. Dobrze, że przynajmniej działał jeden z diabelskich młynów, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć panoramę Wiednia z góry.

Kościół na Kahlenbergu

Acz – tu kolejna porada – zdecydowanie ładniejsza rozciąga się ze wzgórza Kahlenberg, na którym znajduje się prowadzony przez polskich księży kościół. Świątynia – jak i całe wzgórze – upamiętnia odsiecz wiedeńską, która bezpośrednio uratowała skórę Austriakom. Szkoda że wiek później odwdzięczyli się nam uczestnictwem w rozbiorach. 😉

Panorama Wiednia

Reasumując: Wiedeń na pewno zrobi wrażenie na osobie, która jeszcze nie miała okazji wizytować zbyt wielu europejskich miast. Pozostali – czyli ja i Dziewczęcie – uszanują, ale i wzruszą ramionami.

1516 Brewing Company i Mel’s Craft Beers & Diner

W sobotni wieczór odstawiliśmy Szefową do Musikverein, upewniając się, że bez problemu trafi na przypisane sobie miejsce. Moja mama radzi sobie z rosyjskim (to po szkole) oraz włoskim (pracowała tam przez kilka lat), za to jej angielski kuleje. Przez trzy dni uczyłem ją zdania „Excuse me, could you show me, where is my seat?”. Raczej nie zapamiętała, ale na szczęście nie było takiej potrzeby.

Gdy Mama słuchała utworów Chopina i Szostakowicza, my wybraliśmy się do oddalonego rzut beretem lokalu 1516 Brewing Company – oficjalnej miejscówki browaru pod tą samą nazwą. Ludzi co niemiara! Ciężko był wcisnąć szpilkę, a co dopiero dwójkę Polaków. Na dodatek tu także waliło fajkami. Ale nic to – dopchaliśmy się do baru i zamówiliśmy piwo. Patrząc na przekrój warzonych piw, ekipa raczej ma w dupie Reinheitsbegot (że przypomnę – ogłoszony w 1516 r.), ale w czymże by miało to nam przeszkadzać?

Zaordynowaliśmy sobie dwa piwa. NE IPA to prawdopodobnie najbardziej pijalne wcielenie gatunku, z jakim miałem do czynienia. A może po prostu chciało mi się pić? W każdy razie mamy tu potężną dawkę owoców tropikalnych, bardzo soczystą, miękką teksturę oraz piękny cytrusowy aromat. Ukłony. [8,5] Nieco słabiej wypadł Brown Porter. Podobno w czasie warzenia użyto orzechów wędzonych, ale ich nut praktycznie w ogóle nie było czuć. Dominowało przypieczone ciasto i trochę herbatników. Trunek zupełnie przyzwoity, ale nie robiący wielkiego wrażenia. [6]

Aby uwolnić się od dymu papierosowego, przetransferowaliśmy się do innej polecanej miejscówki – Mel’s Craft Beers & Dinner. I owszem, tutaj się nie pali, za to niestety smaży na oleju. Ów produkt czuć mocniej, niż ustawa przewiduje, przez co daleko tu do optymalnych warunków degustacyjnych.

Tym niemniej zdegustowaliśmy trzy piwa. Beavertown Holy Cowbell – chwalone Black IPA (acz podpisane jako India Stout) z Anglii jakoś do tej pory nie trafiało w moje ręce, ale jak już trafiło… Trunek jest relatywnie słodki, wyraźnie czekoladowy i kawowy, w dodatku z owocowym rzutem, głównie w aromacie oraz ze stonowaną goryczką. Pychota! [9]
Dla towarzystwa wziąłem też Rudeen ze słoweńsko-austriackiego Bevoga. Piwo ewidentnie utlenione na modłę ciemnych owoców i miodu, przez co zupełnie nie przypomina trunku z top 50 Ratebeer. Pochwalić mogę za brak paloności i wyraźną chmielowość w smaku i aromacie, jednak w takiej formie traci wszelkie walory. [bez oceny]
Na deser skosztowałem APA No. 1 z browaru Schleppe. Bez szału, acz z ciekawym aromatem gruszek i czerwonych jabłek. Po raz kolejny mam wrażenie, że to nie sprawka skopanej fermentacji, a chmielenia (wnoszę po nieobecności akcentów estrowych w smaku). [6]

**
Na mapie miałem jeszcze kilka miejscówek piwnych do zaliczenia, ale czas pozwolił wbić tylko do tych dwóch. Czy nadarzy się okazja, by sprawdzić inne? Raczej nie w najbliższym czasie. Jest jeszcze tyle miast do odwiedzenia, że kolejna wyprawa do Wiednia, który niczym mnie nie porwał, nie wydaje mi się szczytem marzeń. 😉

Soundtrack: za klasyką nie przepadam, za to za post-rockiem a jakże! A skoro istnieje taka kompozycja, co nosi tytuł „Vienna”…

(Visited 879 times, 1 visits today)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *