Pięć płyt, których albo by nie było, albo ukazałyby się później, gdyby nie pandemia.
THIS WILL DESTROY YOU
„Vespertine”
Historia tego albumu jest dość ciekawa. Otóż materiał powstał w 2017 roku na zamówienie Jordana Khana – podobno znanego szefa kuchni, zdobywcy dwóch gwiazdek Michelina, który w rzeczonym roku otwierał kolejny lokal w Culver (Kalifornia). Facet chciał uświetnić swoją nową miejscówkę własnym soundtrackiem. Materiał pewnie by się nie ukazał na płycie, gdyby nie zawieszenie aktywności koncertowej i studyjnej związanej z sami wiecie czym.
Chłopaki rodem z okolic Austin (to ważne dla klamry tego odcinka) przygotowali muzykę, którą mój bardzo dobry ziomo, Kokos, nazwałby „generycznym gównem”. Ambient, drony, zapętlone przez wiele minut motywy składające się z trzech rozmytych akordów. Można by dyskutować o wartości artystycznej tego gatunku, gdyby nie fakt, że w sumie nie o nią w nim chodzi. Ideą jest wypełnienie dźwiękiem każdego zakamarka przestrzeni, która nas otacza. Dźwiękiem subtelnym, ciepłym, mogącym leniwie snuć się w tle, bez przeszkadzania gościom w jedzeniu, a nam w pracy. Nie wiem jak wy, ale ja to uwielbiam.
MARIUSZ DUDA
„Lockdown Spaces”
Tej płyty z kolei nie byłoby w ogóle, gdyby nie izolacja. Lider Riverside, owszem, komponował i nagrywał materiał na płytę sygnowaną swoim nazwiskiem (patrz singel „The Song of a Dying Memory”), ale ta miała brzmieć zupełnie inaczej. Jak? Dowiemy się pewnie w drugiej połowie 2020 roku, natomiast już teraz możemy cieszyć się wydawnictwem „Lockdown spaces”, które dla Dudy jest czymś w rodzaju „Eye of the Soundscape” dla Riverside.
To relatywnie krótki (nieco ponad 30 minut) zestaw utworów instrumentalnych, poprzecinanych wokalizami czy szeptanymi wersetami. Mariusz pokazuje tu wszystkie swoje elektroniczne fascynacje: od Briana Eno, przez Kraftwerk i Tangerine Dream, po Autechre. Od kosmicznego ambientu w „Isolated”, przez zimny, maszynowy „Thought Invaders”, po minimalistyczne „Bricks”.
Słuchając „Lockdown Spaces” czuje się, że to płyta będąca szkicem, zabawą, eksperymentem, ale na tyle kompletnym i przemyślanym, że gotowym ujrzeć światło dzienne. Ciekaw jestem, jaką drogą ta idea podąży na kolejnych płytach PAD (Pana Artysty Dudy).
BOB DYLAN
„Rough and Rowdy Ways”
W tym miejscu wklej sobie recenzję każdej udanej (czyli zdecydowanej większości) płyty Boba Dylana i oszczędź mi konieczności silenia się na oryginalne słowa pochwał pod adresem Mistrza. Jego już chwalić nie trzeba, jedynie warto usiąść w fotelu ze szklaneczką whisky i posłuchać jego opowieści. Tych cudownych kolaży sklejonych z przeżyć artysty, kultury amerykańskiej, obserwacji rzeczywistości, wyciągających cytaty z popkultury. Pan Robert jest na „Rough and Rowdy Ways” w wybornej formie. Kłaniam się w pas.
PHOEBE BRIDGES
„Punisher”
Niech podniesie rękę ta osoba, która czekała na drugą płytę panny Bridges? Nie widzę zbyt wielu zgłoszeń. Nie da się ukryć, że autorka więcej szumu kilka lat temu wywołała związkiem z Ryanem Adamsem, niż debiutancką płytą, „Stranger in the Alps”. „Punisher”, wydawnictwo numer dwa, wyjaśnia opinię publiczną: byliśmy dzbanami, że ją przeoczyliśmy. Teraz Phoebe, mając nieco więcej czasu na dopieszczenie nagrań, wypuściła album, którym jarają się dosłownie wszystkie szanowane serwisy, a Bridges dołącza do grona artystek, której nie wypada nie znać, jeśli interesujesz się muzyką popularną.
Amerykanka pięknie balansuje między rockiem, folkiem, a popem (patrz singel „Kyoto”), czasami bardziej dynamicznym, częściej delikatnym, minimalistycznym, subtelnym, zawsze pięknie skomponowanym i jeszcze śliczniej zmiksowanym. Za tę ostatnią zaletę odpowiada Bob Ludwig, który złożył do kupy choćby takie płyty, jak „In Rainbows” Radiohead, „Morning Phase” Becka, „Babel” Mumford & Sons, czy piosenkę „Get Lucky” Daft Punk. Efekt łatwy do przewidzenia: kopalnia przebojów.
HOLY WAVE
„Interloper”
Zaczynaliśmy w okolicach Austin i tam też kończymy. W przypadku Holy Wave lockdown pomógł dokończyć produkcję czwartej płyty, która przeciągła się o kilka miesięcy w stosunku do procesów przy poprzednich albumach.
Ten kwartet aż emanuje fascynacją Nowym Jorkiem i Londynem: wyraźnie słychać tu fascynację The Velvet Underground, Sonic Youth, ale też pierwszymi płytami Pink Floyd. „Interloper” to wypadkowa psychodelicznego rocka, shoegaze i indie rocka. Ba, znajdzie się miejsce i dla soulowych melodii w duchu Donny Summer. Najbardziej podoba mi się w twórczości Holy Wave fakt, że te wszystkie składowe nie skłaniają ich do retro-brzmienia. Tutaj dawni mistrzowie służą „jedynie” za drogowskazy do pisania świetnych piosenek. Natomiast inżynier dźwięku oraz osoba odpowiedzialna za miks i mastering ukręciły gałki tak, by wszystko dudniało współcześnie. Szanuję takie połączenie.
blog idealny