NUTA DO PIWA #52: Back To School

Liceum. Najlepszy okres w życiu. Odświeżyłem go sobie pod względem muzycznym.

Bez ściemy, bez chowania głowy w piasek, szczerze o płytach, które najczęściej słuchałem jakieś 12-14 lat temu. Wielkich wtop w tym zestawieniu nie znajdziecie, acz małą listę hańby dałoby się stworzyć. Zapraszam zatem na przegląd płyt, które najczęściej gościły w moim i mojego szkolnego zioma z ławki odtwarzaczu.* Kolejność przypadkowa.

*obaj mieliśmy wtedy długie włosy i słuchaliśmy muzyki z iPoda na lekcjach, przykrywając słuchawki kudłami. 😉

Dream Theater
„Metropolis, Pt. 2: Scenes From A Memory” (1999)
„Train Of Thought” (2003)

Z cyklu „młodsi słuchacze tego nie pamiętają”. Trudno dziś w to uwierzyć, ale Dream Theater to był kiedyś król prog-metalu jak lew jest król dżungli. Pomysłowy, genialny technicznie, piekielnie dobry w chwytliwe melodie, perfekcyjny brzmieniowo. W tym miejscu mógłbym wymienić właściwie wszystkie płyty kwintetu wydane do 2005 r. włącznie, jednak te dwie do dziś robią na mnie największe wrażenie. Pierwsza za świetnie piosenki, druga za rytmiczne łamańce poprzeplatane naprawdę mocarnym metalem.

Opeth
„Blackwater Park” (2001)
„Ghost Reveries” (2005)

Zaczęło się od „Damnation”, najsmutniejszej płyty świata, albowiem ja również wtedy pozowałem na najsmutniejszego człowieka świata (słabo mi to wychodziło, bo w rzeczywistości byłem pyskatym śmieszkiem), a ta zaprowadziła mnie do tych dwóch dzieł. Pierwsze mroczne, drugie neurotyczne, oba genialne. Aha, do dziś uważam, że Mikael Akerfeldt ma najpiękniejszy growl na świecie, o ile tenże pięknym w ogóle być może.

System Of A Down
„Mezmerize” (2005)
„Hypnotize” (2005)

Proszę wrócić na chwilę do zdania z gwiazdką na początku tekstu. To właśnie te dwie płyty katowaliśmy z Maciejem vel. Pucanem najintensywniej. Podobała nam się ich bezczelność i agresja przeplatana lekkimi balladami. Razem z Serjem w czasie „Hypnotize” czekaliśmy na nasze dziewczyny, a z Daronem płakaliśmy przy „Lonely Day”, gdy te ostatecznie nie przyszły. Dobrze, że wtedy jeszcze nie znałem angielskiego perfekcyjnie i nie czytałem wywiadów Serja, bo pogoniłbym skurczybyka z odtwarzacza zdecydowanie szybciej.

Velvet Revolver
„Contraband” (2004)

Mogą mnie Państwo zlinczować, ale uważam, że Velvet Revolver to najlepszy zespół Slasha. Bez megalomanii i żabiego głosu Axla Rose, z luzem kopiącym w dupę nawet „Appetite For Destruction”. Ten skład zrobił na mnie piorunujące wrażenie już od pierwszego zetknięcia, bo w końcu któż wtedy nie udawał, że gra/grał główny riff do „Slither”. Osobiście wolę płytę „Libertad”, ale że wyszła w dniu ogłoszenia wyników matury, nie wliczam jej już do czasów licealnych.

Nightwish
„Once” (2004)

Moja lista wstydu. Do dziś nie kleję, co sprawiło, że piałem z zachwytu nad Nightwish przez długie lata. Może to fakt pochodzenia z Finlandii, albo ówczesny brak świadomości, że łączenie – nazwijmy to – metalu z orkiestrą symfoniczną to nie jest odkrycie na skalę światową? 😉 Tak czy owak wśród mękolenia Nightwish można znaleźć kilka naprawdę dobrych piosenek, które nawet mimo patosu radują serduszko bezbłędną melodią, aranżacją i lekkością. O, na przykład tę:

Coma
„Pierwsze wyjście z mroku” (2004)
„Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świętych znaków” (2006)

Smutnego Jureczka odcinek drugi. Patos, bardzo smutne teksty o samotności, fin de siecle, pseudopoezja, „czekanie sprawia, że gorzknieje cała słodycz w nas”, a „Zbyszek skoczył z wieżowca”. No jak ja miałem tego nie pokochać? Jak nie drzeć mordy z Rogucem? Jak nie przeżywać uniesień na koncertach? Jak nie pisać tych liryków do lasek, które mi się podobały bez wzajemności? No jak?!
Bycie dorosłym jednak nie jest takie złe. 😉

Riverside
„Secon Life Syndrome” (2005)

Wracamy do tematów ambitniejszych. Na Riverside trafiłem dzięki „Teraz Rockowi”, jak zresztą na wiele zespołów w owym czasie (dodam, że „TR” nie czytam od 10 lat, bo uważam go za najbardziej ograniczony magazyn muzyczny ever), kiedy to ekipa z Warszawy zdobyła tytuł Nadziei Roku. Celna diagnoza: dziś Riverside to przecież jeden z 2-3 najbardziej znanych polskich składów na całym świecie, wciąż trzymających kapitalną formę. Jednak „Second Life Syndrome” to jak dla mnie ich Opus Magnum.

Tool
„Lateralus” (2001)
„10,000 Days” (2006)

Dzięki Toolowi wzorowo zdałem maturę z matmy, z kolei mojej Rodzicielki o mało co nie trafił szlag. Ślęcząc nad trygonometrią czy pochodnymi, katowałem dyskografię Amerykanów na okrągło, szczególnie wymienione dwa krążki. Mój mózg być może łatwiej rozwiązywał zadania mając wystukiwany cudaczny rytm. Serduszko natomiast radowało się przy przecież zupełnie dobrych melodiach Maynarda Keenana. Nie zaprzeczycie wszak, że „Vicarious” zakrawa o przebój!

Decapitated
„Organic Hallucinosis” (2006)

Gdy zdaję sobie sprawę, że ten album to pierwsza deathmetalowa płyta, jaką przesłuchałem w całości, do dziś zastanawiam się, jak to możliwe, że trzy lata później zostałem dziennikarzem muzycznym (najpierw amatorsko, a później zawodowo). Kiedy ja to nadrobiłem? Whatever. Przygoda z Decapitated wiodła mnie od „ale jak to oni tu nic nie zaśpiewają tylko drą mordę?” do „Dawaj pan tego więcej, napierdalaj mi po łbie ile wlezie!”. Mam tak do dziś, mimo że moi krajanie z Krosna są już w zupełnie innym miejscu…

Red Hot Chili Peppers
„Stadium Arcadium” (2006)

Och, jak kochałem ten album 12 lat temu, to wy sobie nawet nie wyobrażacie. Panie, 28 piosenek. Dwajścia łosiem! No przecież to samo przez się rozumie, że to musi być genialne, taki twórczy potencjał! Dziś już wiem, że gdyby tych piosenek było, powiedzmy, połowę mniej, „Stadium Arcadium” byłoby faktycznie genialnym krążkiem. Co ciekawe, zdecydowanie bardziej cieszą mnie tutejsze ballady, z przecudownym „Slow Cheetah” na czele, niż mocne wałki singlowe:

Audioslave
„Audioslave” (2002)

Audioslave odkryłem jeszcze przed liceum, gdym na śmietniku bloku niedaleko gimnazjum znalazł napis „Rage Against The Machine”. Kwerenda w sieci na Neostradzie kolegi doprowadziła mnie najpierw do kwartetu z Zachiem de la Rocha, na wokalu, ale żem wtedy gościa nie zdzierżył. Przerzuciłem się wiec na „similar artist” i nie żałuję. Czytałem jakiś czas temu opinię jakiegoś amerykańskiego dziennikarza, jakoby ten album ocalił rock’n’roll. Dobre sobie… Niemniej we mnie na nowo rozpalił miłość do muzyki gitarowej, którą wziąłem od następnego z zespołów. 😉 Ale zanim on: piosenka!

HIM
„Dark Light” (2005)

Jeśli czytacie mojego bloga od zarania dziejów (są tu jeszcze w ogóle takie osoby?) to być może pamiętacie, że radiowy pop dla ciężkiej muzyki porzuciłem za sprawą krążka „Razorblade Romance” ekipy Ville Valo. Dzisiaj uśmiecham się na ten rock z „pazurkiem”, acz nie mogę odmówić Finom talentu do zgrabnych melodii. „Dark Light”, ichniejsza próba podboju USA przyniosła kilka, nazwijmy to, hitów. Część z nich puszczałem na dyskotekach, gdy DJ nie patrzył. Na szczęście dla bawiących się na parkiecie, to zdarzało się nad wyraz rzadko. 😉

My Chemical Romance
„The Black Parade” (2005)

Co do zasady nie trawię emo/pop punku i trafiało mnie, gdy moi koledzy z klasy szaleli na punkcie Green Day. Nie, „American Idiot” nie jest wybitną płytą, choćby nie wiem jak Wiesławy z „Teraz Rocka” chciały zaklinać rzeczywistość. Jest nią za to „The Black Parade”, przynajmniej moim skromnym zdaniem. Niby rejony te same jeśli chodzi o otoczkę, ale jednak muzyka sto razy bardziej ambitna, genialnie wyprodukowana, perfekcyjnie zagrana, zaaranżowana tak, że mucha nie siada. Nawet histeryczny głos Gerarda Waya pasuje tu jak ulał. Pamiętajcie tytułowy wałek? Gdyby muzycy Queen byli jakieś 35 lat młodsi, graliby właśnie w ten sposób:

Deftones
„White Pony” (2000)

Jeszcze jedna miłość przywleczona z gimnazjum, a to za sprawą… gry komputerowej. Otóż soundtrack do „NHL 2003” („I-ej-sports – cyne gejm!”) zawierał pieśniczkę „Minerva”, która przypadła mi do gustu. Bardzo bardzo. Idąc jej tropem trafiłem na zespół Deftones, a finalnie na płytę „White Pony”. Wciąż uważam ją za najbardziej kompletne, emocjonalne dzieło Amerykanów, przy którym przechodzą mnie ciarki. Szczególnie, gdy słucham tego kawałka:

2Tm2,3
„888” (2006)

Uważam – choć sam nie potrzebuję co niedziela takich atrakcji – że młodych ludzi łatwiej byłoby przyciągnąć do kościołów, gdyby zamiast organisty psalmy serwowali chłopaki z 2Tm2,3. Co prawda zęby temu składowi wybito 12 lat temu, ale wierzę, że Litza, Budzy i Maleo byliby w stanie zagrać jeszcze z taką energią. Ciekawostka: po raz pierwszy usłyszałem „888” u Piotra Kaczkowskiego w „Minimaksie”. Ktoś napisał, że to najlepsza polska hardcore-punkowa płyta ever i przyznam, że znalazłbym sporo argumentów, by tę tezę potwierdzić. Oto jeden z nich:

Within Temptation
„Silent Force” (2004)

Kolejna płyta z mojej listy wstydu. Na Withinów trafiłem oczywiście za sprawą Nightwish. Pamiętam, że w śp. „Popcornie” wyczaiłem artykuł o tych drugich, w którym przewinęli się Holendrzy, no i tak mi zostało. Jeśli „Once” nazywać podniosłym, to „Silent Force” wystrzela poza skalę patosu. Co nie zmienia faktu, że sikałem po nogach, gdym słuchał tej płyty. Do dziś nie kumam, kto i po co to tak spierdzielił produkcyjnie (chór i orkiestra całkowicie przykrywają pracę głównych bohaterów), acz nie mogę odmówić ekipie państwa den Adel/Westerholt talentu do niezłych melodii, jak ta poniżej. Dobrze, że WT spuściło powietrze z dętki i dziś gra na luzie…

Apocalyptica
„Apocalyptica” (2005)

HIM, Finlandia, do tego Lauri z The Rasmus (dwa lata wcześniej wszyscy śpiewaliśmy „In The Shadows”!) – połączcie te kropki. Znana mi dotąd z coverowania Metalliki Apocalyptica szturmem wzięła mój odtwarzacz i kazała się słuchać na okrągło. Dodatkowym argumentem był programowy smutek. „Bittersweet” to przecież perfekcyjny soundtrack dla licealisty do cięcia żył (oczywiście w poprzek, by przypadkiem nie zrobić sobie krzywdy).

Down
„NOLA” (1995)
„A Bustle In Your Hedgerow” (2002)

Wracamy, obiecuję, że już na stałe, do zespołów, które szanuję bezspornie po dziś dzień. Down i Pantera, czyli dwa składy Phila Anselmo, stały się moją muzyczną Biblią w czasach, gdym robił za wokalistę jednego z najpopularniejszych krośnieńskich zespołów muzycznych tamtych czasów. Energia, luz, bezbłędne riffy i ten genialny jazgot wydobywający się z gęby Filipka. Gdy pierwszy raz usłyszałem „Lifer”, „Stone The Crow” czy „Bury Me In Smoke”, byłem już w 100% pewien, że to rock’n’roll płynie w moich żyłach. Zdania już nie zmienię, mimo że mocno złagodniałem. 😉

Illusion
„Illusion 2” (1994)
„Illusion 4: Bolilol Tour” (1996)

A propos Biblii zespołowych, to moi koledzy nakazali mi zapoznać się z dorobkiem Illusion, szczególnie koncertówką „Bolilol Tour”. „Obczaj se, jak koleś ma gadane i rób tak samo” – podpowiedzieli. Trochę mi zajęło, by mieć jaja do konferansjerki na koncertach, ale w końcu poszło… Niemniej do Lipy i jego kolegów przekonałem się nie ze względu na jego zdolności oratorskie, ale z powodu potężnych, brudnych kawałków na ważne tematy. Ważne szczególnie wtedy, gdy masz naście lat i chciałbyś podpalić świat. Heh, dziś życzę sobie tylko, by samemu nie spłonąć…

Porcupine Tree
„In Absentia” (2002)

Porki w tamtym czasie królowały w Trójce piosenką „Lazarus” z kolejnego albumu („Deadwing”), ale ja trafiłem na nich od strony Opeth. Mój ziom podrzucił mi „In Absentia” głosząc: „podoba ci się >>Damnation<<, spodoba się i to”. Miał chłop rację. „In Absentia” odblokowała mnie na progresywny rock i pozwoliła, tym razem skutecznie, wrócić do twórczości King Crimson i Pink Floyd. Już za sam fakt stania się takim katalizatorem, będę wielbił Stevena Wilsona i spółkę po wsze czasy.

The Beatles
„Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” (1967)

Na koniec klasyk, a zarazem pierwsza kanoniczna płyta w moim życiu, która weszła do grona moich ulubionych. Beatlesów oczywiście znałem za sprawą moich rodziców, ale dzieciakiem będąc nie potrafiłem docenić ich geniuszu oraz brzmienia winyli. Nawróciłem się w liceum, gdym wraz z ziomkiem kontemplował ten oto krążek. Nie napiszę nic więcej, bo o płytach Żuczków powiedziano już wszystko. Niech więc zabrzmi na koniec tego wydania Nuty Do Piwa jeden z najwspanialszych numerów w dziejach:

**

Jako bonus wrzucam jedyne, jakie udało mi się znaleźć, zdjęcie mojej pierwszej kapeli, Sabotaż. Ten Dzban (wiadomo) w prawym dolnym roku to pan Jerry. 😉

(Visited 311 times, 1 visits today)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *