Dzisiejszy odcinek to najlepszy dowód na to, że nadeszła jesień. Zamiast słuchać rzeźni, proponuję wam same ładne piosenki.
EDITORS
„In Dream”
Mam z tym zespołem nieustający problem, bowiem ile razy ich słucham, zawsze mam wrażenie, że z kogoś zrzynają. I co więcej – że w tym kopiowaniu są totalnie niekonsekwentni, jakby sami nie wiedzieli, jaką drogę obrać. Na „In Dream” Editors wracają do syntetyki, choć nie tak jawnie ejtisowej, jak w przypadku płyty „In This Light And On This Evening”. Bliżej jej raczej poszukiwaniom Coldplay, tyle że nie jest aż tak cukierkowa. Tom Smith miejscami brzmi tu jak młody Nick Cave i w takiej aurze przychodzi nam się kąpać przez 50 minut trwania piątego albumu Brytyjczyków. Znaczy się – nie jest źle.
SHEMEKIA COPELAND
„Outskirts Of Love”
W bluesie bawi mnie pewne zjawisko. Otóż czas w tym stylu biegnie wolniej – młodymi nadziejami są ludzie, którzy przekroczyli trzydziestkę, na topie – czterdziestolatkowie. Z kolei aby zostać „tym doświadczonym”, trzeba mieć na karku przynajmniej 70 lat. Na tej zasadzie Shemekia Copeland (lat 36) cały czas jest gwiazdą wschodzącą. Jeśli będzie nagrywała takie płyty, jak „Outskirts Of Love” szybko wejdzie do panteonu i wylezie poza bluesowe poletko. Jej ósmy krążek to popis jej znakomitych możliwości wokalnych – słychać w nich i soul, i R’n’B. A wszystko to podszyte może i przewidywalnymi melodiami, za to jakże pięknymi…
Shemekia Copeland „I Feel A Sin Coming On”
MERCURY REV
„The Light In You”
„To oni jeszcze istnieją?!” – mniej więcej tak brzmiała moja reakcja na wieść, że załoga Jonathana Donahue wydaje nową płytę, pierwszą od siedmiu lat. Zupełnie nieoczekiwaną, totalnie przemilczaną w zapowiedziach. I jak zwykle w przypadku Amerykanów piękną. „The Light In You” to 44 minuty podróży po świecie jednorożców, Lucyny z diamentami i innych takich. No dobra, przesadzam – psychodeliczna jest tu tylko produkcja, pełna żywych kolorów, które idealnie uzupełniają wokal lidera. Słychać tu także echa The Beach Boys, od porównań do których Mercury Rev pewnie nigdy nie uciekali. Jeśli lubicie muzykę, która miło utuli was do snu, „The Light In You” trafi w wasze gusta.
Mercury Rev „The Queen Of Swans”
CHVRCHES
„Every Open Eye”
Ładna panienka i dwóch lekko zarośniętych ziomeczków serwujących pastelowy pop. Tylko nie mówicie, alternatywna młodzieży, że tego nie lubicie. Przecież dwa lata temu szkocki tercet Chvrches właśnie dzięki tym przymiotom podbił wasze serca krążkiem „The Bones Of What You Believe”. Jak będzie z „Every Open Eye”? Już widzę, że przyjęcie nie jest tak jednoznacznie entuzjastyczne, ale ja przekornie powiem, że mamy do czynienia z płytą lepszą od jedynki. Niby jeszcze bardziej cukierkową, nie tak jednoznacznie przebojową, ale mieniącą się pomysłami aranżacyjnymi, nawiązującymi do dobrych znajomych z The Naked And Famous. Lubię to.
RYAN ADAMS
„1989”
Amerykanin po raz kolejny w swojej karierze stanął przed wyzwaniem: przebić genialny poprzedni album. I wiecie, co zrobił? Nagrał płytę z coverami piosenek… Taylor Swift. Serio serio. Zrobił to we właściwym dla siebie stylu: lekko, bez spiny, delikatnie, subtelnie. Jego interpretacje jedynie potwierdzają, że blondyneczka pisze zajebiste kawałki, tyle że ich produkcja wypłukuje połowę uroku. Na szczęcie wujek Ryan postanowił uratować je dla świata. Posłuchajcie „Blank Space” w jego wykonaniu. No przecież mistrz!
NEW ORDER
„Music Complete”
Pierwsza pełnowymiarowa płyta New Order bez Petera Hooka w składzie. Co się zmieniło? Praktycznie nic – oprócz tego, że słyszymy rzeczonego Piotrka jęczącego w mediach i gadającego coś o profanacji. Żadna to blasfemia, raczej sprytne kopiuj-wklej z poprzednich wydawnictw, może nieco odświeżone brzmieniowo, miejscami nawiązujące do dokonań… Devo („Tutti Frutti”), a gdzie indziej do Primal Scream. Rzućcie uchem chociażby na transowe „Plastic” czy okraszone wspaniałą melodią „Nothing But A Fool” – mnie wciągnęły od pierwszego przesłuchania. Inna sprawa, że do całości nie mam zamiaru wracać. „Blue Monday” mogło być tylko jedno.