Jedni się żegnają, inni wracają do świata żywych.
LEONARD COHEN
„You Want It Darker”
Wielcy artyści chyba mają kontakt z Bogiem i umawiają sie z nim na konkretną datę śmierci. Najpierw David Bowie, teraz Leonard Cohen. Kanadyjczyk na dwa tygodnie przed odejściem wydał jeden z najpiękniejszych i najbardziej przejmujących krążków w karierze. Od pierwszych słów tytułowego „You Want It Darker” zdradza, że wie co go czeka za rogiem i że jest pogodzony ze swoim losem. Płaczącym ociera oczy dziewięcioma uduchowionymi kompozycjami. Jeśli do tej pory kojarzyłeś Cohena z nudnym jak flaki z olejem „Dance Me To The End Of Love” (a po swoich znajomych wiem, że to przypadłość nagminna), polecam chwycić za ten krążek, by zrozumieć geniusz Pana Leonarda.
STING
„57th & 9th”
Któż by się spodziewał, że Sting po 13 latach od wydania ostatniego klasycznie brzmiącego albumu („Sacred Love”) postanowi wrócić do dobrego radiowego rocka? W ten prosty sposób zaskoczył wszystkich, nawet swoich wiernych fanów. Ba, trzeba podkreślić, że wyszła mu naprawdę świetna płyta – „57th & 9th” spokojnie można postawić obok „Ten Summoner’s Tales”. Ma ten sam puls i radość z gry. Pierwsza połowa krążka to rozpędzone stadionówki, które zresztą na pewno znacie już z radia. Druga jest bardziej wyciszona, bliższa (pomijam stylistykę) „The Last Ship”. Na takiego Stinga czekałem!
„I Can’t Stop Thinking About You”
METALLICA
„Hardwired… To Self-Destruct”
„Metallica znowu gra to samo. Metallica ponownie nie skopie wam dupy. Metallica nagrała album będący połączeniem „Load” i „Death Magnetic”.” – pewnie zdążyliście przeczytać te opinie już dziesiątki razy od premiery „Hardwired…” – i wszystkie są prawdziwe. To nie jest wydawnictwo ani przełomowe, ani nawiązujące do najlepszych czasów Mety. Ale… no kurde, smakowicie się tego słucha. Nawet, gdy wydaje ci się, żeś wyrósł z muzyki wujka Heta, a Lars Ulrich z każdą piosenką drażni cię coraz bardziej, nie będziesz w stanie zaprzeczyć, że takich kawałków, jak „Atlas, Rise!” czy „Halo On Fire” słucha się z największą przyjemnością.
BLINDEAD
„Ascension”
Zmiana na stanowisku wokalisty nie zmieniła kursu, jaki Blindead obrali na płycie „Affliction”. Ich muzyka już dawno przestała ocierać się o sludge, od post-metalu także sukcesywnie się oddala, choć na „Ascension” znajdziemy rzecz jasna fragmenty mocniejsze, przypominające o korzeniach trójmiejskiej grupy. Pierwiastkiem wspólnym wszystkich płyt pozostaje smutek wylewający się z każdego dźwięku. Znikąd nadziei, ten świat to bagno – zdają się krzyczeć instrumenty, a wtóruje im nowy gardłowy, Piotr Pieza. Na koniec słówko o nim: fajnie radzi sobie z wysokimi partiami (o ile nie są to popisy gościa i producenta – Jana Galbasa, ale tego nie jestem w stanie stwierdzić), natomiast wyraźnie łamie się mu głos i ucieka tonacja w niższych rejonach. Piotrek w jednej z audycji przed wydaniem płyty przyznał, że Blindead… to jego pierwsza poważna przygoda ze śpiewaniem. I to słychać. Mam nadzieję, że się wyrobi.
ANIMALS AS LEADERS
„The Madness Of Many”
Miłośnikom muzycznej matematyki tego tercetu nie trzeba przedstawiać. Chłopaki z Waszyngtonu to techniczni wymiatacze, którzy oprócz ewidentnego rywalizowania z resztą świata o to, kto ma dłuższego, potrafią pisać piękne melodie. I to właśnie one są kwintesencją „The Madness Of Many”, czwartej płyty Animals As Leaders. Odnoszę wrażenie, że to najłagodniejsza pozycja w dorobku grupy, w wielu zagrywkach nawiązująca do jazzu czy fusion. Nie brakuje jednak starych fascynacji djentem. Nawet w moim faworycie w tym zestawie, „The Glass Bridge”, ekipa podrzuca w tle mocne zagrywki. I ja to szanuję.