Wracają „najlepsze rozgrywki piłkarskie na świecie” i jest mi z tego powodu strasznie wszystko jedno.
Płakałem tylko kilka razy w życiu, ale jeden z nich pamiętam bardzo dobrze. To był 21 kwietnia 1999 roku (to akurat sprawdziłem na Wikipedii), rewanżowy mecz półfinału Ligi Mistrzów pomiędzy moim ulubionym Juventusem Turyn a Manchesterem United. Po 10 minutach Stara Dama prowadziła 2:0 i już witała się z gąską, gdy nagle Czerwone Diabły nadziały ją na swoje trójzęby i wygrały 3:2. Matko, jak ja przeżywałem to spotkanie! Zgryzłem doszczętnie paznokcie, wyrywałem włosy z głowy, kibicowałem ile miałem pary w płucach, a po spotkaniu poryczałem się jak bóbr, cierpiąc wraz z Filippo Inzaghim i spółką.
Chyba się proszę Państwa zestarzałem, bowiem Champions League nie jest w stanie wzniecić we mnie ni krztyny emocji. Owszem, gdzieś tam w tle biegają mi piłkarze Bayeru Leverkusen i PSG (ostentacyjnie olewam mecz Barcelony), ale nawet cudowna bramka Zlatana Ibrahimovicia mnie nie rozgrzała.
Czemu? Przyczyn jest wiele, ale pierwsza to pieniądze. Ja wiem, że narzekanie na tworzenie drużyn piłkarskich nie przy użyciu własnej szkółki czy rozsądnej, długoletniej budowy, a dzięki milionom euro, to jak złoszczenie się na telefon komórkowy, że ten nie tylko dzwoni i esemesuje, ale także pozwala śmigać po internecie. Niemniej gdy patrzę na szejk-drużyny Manchester City czy PSG, to jakoś nie jestem w stanie się podniecić. Kręcą mnie tylko dobrze prowadzące się dziewczyny, a nie drogie kurtyzany, sorry.
Drażnią mnie mecze LM, ponieważ z każdego kąta wychyla mi się Heineken, którego nie cierpię od czasu jednej z edycji Open’era. Wypiłem wtedy hektolitry tego nie najwyższych lotów piwa i do dziś patrzę nań z wyraźnym obrzydzeniem. Oczywiście, tak ważne i popularne rozgrywki przyciągają sponsorów i wymagają nakładów finansowych, niemniej wolałbym oglądać reklamy AleBrowaru, niż holenderskiego tworu.
Mierzi mnie ciągły brak polskich drużyn w fazie grupowej rozgrywek. Powiecie, że to nawet dobrze, ponieważ nie przynoszą nam wstydu, ale wolałbym widzieć Legię, Wisłę czy Lecha dostających łomot od FC Basel, niż nie oglądać ich w ogóle. Człowiek jakoś zawsze uaktywnia się, gdy grają nasi, Biało-czerwoni.
A już w ogóle ciśnienie spadło mi po odpadnięciu Juventusu w fazie grupowej. Turyńczycy zmarnowali ten sezon na własne życzenie, bo że mają potencjał na wygranie Ligi Mistrzów, pokazują co tydzień we Włoszech, lejąc kogo popadnie…
Zapewniam jednak, że będę oglądał kolejne mecze. W końcu trzeba być na czasie, prawda? Poza tym w trakcie spotkania zawsze przyjemniej sączy się piwo. Na przykład Pszeniczniak z browaru Amber, jak ja dzisiaj.
Pingback: Chmielem po nosie – wrażenia na gorąco | Jerry Brewery
Pingback: KEJTER: bursztynowy pies | Jerry Brewery