Dziś zestaw płyt niełatwych, choć pięknych. Ich przesłuchanie będzie wymagało trochę uwagi, zatem łapcie za piwo i postarajcie się wyłączyć.
NICK CAVE & THE BAD SEEDS
„Skeleton Tree”
Przy okazji premiery ostatniej płyty Davida Bowiego, „Blackstar”, rozgorzała dyskusja, czy powinniśmy oceniać muzykę przez pryzmat osobistych wydarzeń artysty. Przeciwnicy argumentowali, że śmierć Bowiego, która nadeszła dwa dni po premierze krążka zupełnie zmienia optykę słuchacza i wprowadza album do grona wybitnych, w innym wypadku – dość przeciętnego (jak na możliwości Mistrza).
Podobne głosy pojawiają się wraz z debiutem „Skeleton Tree”, najnowszego krążka Nicka Cave’a. Piętno na tej muzyce odcisnęła tragiczna śmierć syna Australijczyka – Artur spadł z klifu latem zeszłego roku. Mając tę świadomość słucha się „Skeleton Tree” niemal ze łzami w oczach. To obraz bólu i smutku, jęk ojca opłakującego dziecko i wyrażającego nadzieję, że gdzieś po drugiej stronie jeszcze się spotkają.
Gdybym jednak przespał ostatnie kilkanaście miesięcy i kazał w ciemno ocenić „Skeleton Tree”, znalazłbym na albumie jeden numer fenomenalny (singlowy „Jesus Alone”) i siedem męczących, miejscami nijakich, choć gdzieniegdzie nawiązujących do ambientu (vide „Distant Sky”), co mnie osobiście cieszy. Szkoda, że nie widziałem jeszcze filmu dokumentalnego „One More Time With Feeling”. Być może dopiero połączenie tych dwóch dzieł ujawni ich pełną wartość.
65DAYSOFSTATIC
„No Man’s Sky: Music For An Infinite Universe”
Wiązałem spore nadzieje z tą płytą i miałem ku temu solidne argumenty. Najważniejszy do wydany trzy lata temu album „Wild Light”, najlepszy w dziejach 65DOS i kto wie czy nie jeden z moich ulubionych ever. Druga sprawa to sama intencja komponowania – stworzenie ścieżki dźwiękowej do gry komputerowej „No Man’s Sky”. Efekt jest dokładnie taki, jakiego oczekiwałem: bardziej ambientowa wersja poprzedniego krążka. Pierwsza z dwóch płyt jest – nazwijmy to – bardziej piosenkowa, będąca czymś w rodzaju dogrywki do „WL”. Druga to przede wszystkim dźwiękowe plamy rozmazywane przez dobrych kilkanaście minut. I może nie ma tu iskry bożej poprzedniczki, jednak i tak słucha się tego z największą przyjemnością. Dla miłośników rockowej matematyki mocno przyozdobionej elektroniką to wręcz pozycja obowiązkowa.
WILCO
„Schmilco”
Skłamałbym, gdybym powiedział, że jestem fanem Wilco. Łgałbym, gdybym twierdził, że „Schmilco” to dzieło wybitne. Jednak znajduję co najmniej dwa powodu, by zainteresować się 10. płytą szaleńców z Chicago. Pierwszy to okładka. Stali bywalcy śmiesznych internetów z pewnością kojarzą Joana Cornelle, słynącego z makabrycznego poczucia humoru przelewanego na papier przy pomocy charakterystycznej kreski. To jego praca zdobi ten krążek i jest jak zwykle świetna. Drugi powód to psychodeliczna aura spowijająca te zalatujące folkiem kawałki. Słuchając „Schmilco” wyobrażam sobie, że właśnie tak brzmiałaby w dzisiejszych czasach muzyka Jefferson Airplane. Czyli – jest nieźle.
OBSCURE SPHINX
„Epitaphs”
Przyznam, że obawiałem się o „Epithaps”. Obserwuję tendencję wśród zespołów post-metalowych, która po płycie wybijającej ich popularność, każe im nagrywać „albumy eksperymentalne”. Czytaj: łagodniejsze, wypełnione ozdobnikami, rzadko ciekawsze od poprzedniczki (Blindead wyjątkiem). Obscure Sphinx postawiło z kolei na rozwój dotychczasowych patentów. Wyszedł im album jeszcze bardziej ponury, agresywniejszy, złożony. Przebić „Void Mother”… chapeau bas!
BASTILLE
„Wild World”
Bastille to dla mnie jeden z pewniaków do tytułu „one hit wonder” – od czasów fenomenalnego przeboju „Pompeii” żadna z piosenek (a próbowali ich wylansować chyba z 8) nawet nie zbliżyła się do popularności singla. Piszę o tym nie po to, by pastwić się nad londyńczykami – to nie ich wina, że brytyjski przemysł muzyczny, poza Adele, nie jest w stanie wykreować gwiazdy na dłużej. Sięgam po „Wild World” głównie po to, by powiedzieć, że drugi krążek Bastille zasługuje na to, by po niego sięgnąć, nawet jeśli media będą na jego temat milczały. W stosunku do debiutu niewiele się zmieniło, może poza wyraźniej zaznaczonymi liniami basu. Chcę za to pochwalić chłopaków za kompozytorską sprawność, która przekłada się na koncertowy i radiowy potencjał, Zapewne zupełnie zmarnowany przez układziki wytwórni i rozgłośni. Ale to już temat na inny tekst.