Czyli o muzyce, którą pokochałem, choć jej nie rozumiem.
Przejście na drugą stronę muzycznej barykady, od słuchacza do osoby piszącej o dźwiękach, niesie za sobą o wiele więcej pracy, niż mogłoby się wam wydawać. W tym wypadku odpowiedzialność jest o wiele większa, niż przy pisaniu o piwie kraftowym, bo w końcu muzyki słuchają wszyscy, a kraft piją nieliczni.
Zabierając się za dziennikarstwo musiałem więc z miejsca uzupełnić swoją wiedzę, czytając dziesiątki książek i słuchając setek (jeśli nie tysięcy płyt). Nawet tych z obszarów totalnie mi odległych, o których nigdy nie napisałem ani słowa. Wśród znawców muzyki także został wypracowany pewien kanon, o którym musisz umieć opowiedzieć/napisać notkę obudzony w środku nocy. Coś na zasadzie wiedzy na temat najwyższego szczytu na świecie. Na 99% nigdy na niego nie wejdziesz, ale musisz wiedzieć, że nazywa się Mount Everest, wznosi się w Himalajach i leży na granicy Nepalu i Chin.
MUZYCZNY MOUNT EVEREST
Takim moim Mount Everestem była (i jest) muzyka klasyczna. Im więcej o niej czytałem, tym oczywiście lepiej łapałem jej ideę i prawidła, ale jakoś nie byłem w stanie połknąć bakcyla. Szczególnie mowa o tej z XX wieku. W ramach obowiązkowego kanonu musiałem przyswoić twórców muzyki filmowej, a także trzech Polaków: Presinera, Pendereckiego i Góreckigo.
Z tym pierwszym nie miałem kłopotu o tyle, że kocham jego pracę na solowych płytach Davida Gilmoura – szybko sobie koleżkę odhaczyłem. Z panem Krzysztofem miałem spory problem, gdyż jego muzyka jest – w znakomitej większości – bardzo ciężko przyswajalna, wręcz nieprzyjemna dla słuchacza. I cóż, że przeczytałem kilka opracowań, które tłumaczyły mi, na czym polega jej fenomen? I co z tego, że Johnny Greenwood próbował ją wbić do głowy przeciętnemu słuchaczowi rocka i popu, skoro dźwięki, które zaklął w nutach Penderecki częściej przyprawiały mnie o ból zębów, a nie pokój w sercu?
GÓRECKI
Do zmarłego sześć lat temu Henryka Mikołaja Góreckiego podszedłem bardzo ostrożnie i długo nie mogłem się przekonać. Czuję się nieco usprawiedliwiony, bo tak samo potraktowali go krytycy, gdy w 1977 roku zaprezentował światu „III Symfonię op. 36”, zwaną „Symfonią pieśni żałosnych”. Niektórzy uznali ją za – owszem – całkiem zgrabną, ale jakoś nie mieli zapału, by gorąco promować. Inni stwierdzili, że jest za prosta (by nie rzec prostacka) i zignorowali.
Dopiero dzięki zniewalającemu wykonaniu dzieła przez London Philharmonic Orchestra w 1992 roku świat pokochał Góreckiego i jego Symfonię. Materiał z nagraniem cieszył się tak ogromną popularnością, że zajął czołowe miejsca na listach przebojów w USA i Wielkiej Brytanii. Oczywiście tych, które zajmują się klasyką. To wystarczyło, by Polak stał się postacią kanoniczną muzyki współczesnej.
Podejrzewam, że ja też nigdy nie przytuliłbym „III Symfonii” do serducha, gdyby nie moja fascynacja ambientem. Motyw narastający w pierwszej części kompozycji („Lento – Sostenuto Tranquillo Ma Cantabile) jako żywo przypomina mi teraz dźwiękowe plamy mistrzów elektroniczno-gitarowego malowania pejzaży. Próżno szukać tu zniewalającej wirtuozerii czy zaskakujących rozwiązań aranżacyjnych. To raczej hołd dla klimatu, kołysanka dla emocji, podmuch spokoju.
Mnie jednak na łopatki rozłożyła przede wszystkim część druga, „Lento e Largo”, z genialną wręcz melodią rozpoczynającą i wplataną co jakiś czas do głównego tematu utworu. Tak sobie wymyśliłem, że jeśli kiedyś zacznę się bawić w ambitną muzykę, chciałbym gdzieś wpleść ten motyw. Zresztą, posłuchajcie sami:
POWRÓT
Piszę wam o tym z kilku powodów. Po pierwsze, uzmysłowiłem sobie, jak niewiele osób zna tę kompozycję, będącą – jakby nie patrzeć – kanonem polskiej muzyki. Poczułem się więc w obowiązku was uświadomić. Tym bardziej, że sam niedawno ją sobie przypomniałem.
I tak właśnie przechodzimy do punktu drugiego. Kilka tygodni temu ukazała się nowa płyta amerykańskiego jazzmana, Colina Stetsona, zatytułowana „Sorrow”. To jego autorska interpretacja „III Symfonii”, teoretycznie zbliżona do oryginału (partytura nie została drastycznie zmieniona), ale ozdobiona dźwiękami saksofonu i instrumentów perkusyjnych. Cymesik, który serdecznie Państwu polecam.
III Symfonia pieśni żałosnych!!!!!!
Oczywiście, że żałosnych! Thx za czujność 🙂