Najbardziej wyczekiwana premiera roku kontra kilka premier wyczekiwanych milion razy mniej, ale równie przyjemnych.
RADIOHEAD
„A Moon Shaped Pool”
Imć Noel Gallagher łaskaw był w jednym z ostatnich wywiadów zauważyć, że choćby Thom Yorke „nasrał do żarówki i zaczął na niej gwizdać” to i tak wszyscy ocenią płytę jego zespołu niebotycznie wysoko. Ma chłop trochę racji. Sęk w tym, że Radiohead po prostu pisze piękne piosenki. Panowie może nie są już w takiej formie, jak choćby na „In Rainbows” (o „OK Computer” i „Kid A” nie wspominając), ale nadal mają dar czarowania swoimi pieśniami. Na „A Moon Shaped Pool” perfekcyjnie siadły im dwie, obie – a jakże – ballady. „Daydreaming” to przejmujący song o zagubieniu, z kolei znane już od dobrych 20 lat „True Love Waits” wreszcie udało się zamknąć w płytową formę. Z genialnym skutkiem.
TIDES FROM NEBULA
„Safehaven”
Ciągle będę stał na straży twierdzenia, że Tides From Nebula skończyło się na „Aurze”, ale przyklaskuję chłopakom za to, że ciągle szukają nowych brzmień. Ich każda kolejna płyta to koronny dowód na to, jak pojemnym i bogatym w możliwości gatunkiem jest post-rock. Tym razem muzyka kwartetu z Warszawy sporo czerpie – takie jest moje odczucie – z new wave. Nie chodzi mi o drastyczną zmianę brzmienia (choć odważniej sięgają po elektronikę), raczej o ogólny klimat „Safehaven”. Wbrew nazwie wcale nie czuć w tych dźwiękach spokoju i ukojenia. Dominuje niepewność, rozedrganie. Tego jeszcze nie grali.
RENI JUSIS
„Bang!”
Para Makowiecki-Jusis to prawdopodobnie największe pozytywne zaskoczenie ostatniej pięciolatki. Obydwoje – trochę na własne życzenie – kojarzeni byli z miałkim popowym graniem, a tymczasem ich ostatnie płyty to dowód na ich artystyczną dojrzałość. Reni serwuje nam tutaj kawał dobrego indie popu, po brzegi wypełnionego przebojowymi melodiami, ale i kunsztownie zaaranżowanego i świetnie zaśpiewanego. A ponieważ o popie pisać nie umiem, przeto od razu odeślę was do piosenki:
BLACK STONE CHERRY
„Kentucky”
Błogosławię dzień, w którym ktoś w Roadrunner doszedł do wniosku, że z Black Stone Cherry drugiego Nickelback zrobić się nie da. Co prawda mój ulubiony krążek ekipy, „Between The Devil and the Deep Blue Sea” jest ich zarazem najbardziej popowym, ale chłopaki ani na moment nie porzucili południowego rocka. W efekcie, po relatywnie mocnym „Magic Mountain” ktoś w wydawniczym gigancie podziękował im za uwagę. Efekt? Bardzo zacny krążek „Kentucky”, nawiązujący do korzeni grupy, czyli dobrych hardrockowych riffów. Szacunek za to, że przez pięć płyt BSC dorobili się swojego brzmienia, rozpoznawalnego już od pierwszego uderzenia gitar. Brawa za poszukiwania, czego dowodem są elementy soulu na nowym albumie. Tak trzymać!
BELZEBONG
„Greenferno”
Miałem ten tekst zacząć od hasła: „Belzebong w ogóle niczym nie zaskakuje”, ale po chwili zdałem sobie sprawę, że niby czym – do cholery – miałby? Stoner metal to gatunek na tyle hermetyczny, że naprawdę nie ma tu miejsca na żadne nowalijki. I to chyba jest w nim najpiękniejsze. Sięgając po kolejny krążek krakowskiego kolektywu oczekiwałem więc brzmienia pełnego gruzu i długich, zamulonych kompozycje, które niszczą głośniki, jeśli nieopatrznie za bardzo podkręci się głośność. Co ja wam będę pisał – posłuchajcie i upalcie się tymi dźwiękami.
JULIANNA BARWICK
„Will”
Nie spodziewałem się, że panna Julianna jest w stanie nagrać jeszcze delikatniejszą płytę od „Nepenthe”. Tymczasem „Will” to kwintesencja ciepłego ambientu, w którym to głos i elektroniczne loopy stanowią motyw główny. Odniesień do folku, po który Barwick zdarzało się sięgać w przeszłości, nie mamy tu ani krztyny. Dominuje za to kosmiczna atmosfera i subtelne pocałunki wokaliz Amerykanki. Perfekcyjna nuta na dobranoc.
Dodałbym jeszcze do tego zestawienia trochę cięższe brzemienia:
Warzone – The Sound of Revolution (https://www.youtube.com/watch?v=nGrAcfmix04)
Nazwa kapeli i tytuł kawała znamienny (w temacie piwa też)… 🙂