Jeden z najlepiej rozwiniętych europejskich ośrodków przemysłu wysokich technologii okazuje się być bardzo przytulnym, oddychających historią miastem. Zapraszam na wspomnienia z wyjazdu do Tuluzy.
Trójkolorowy kraj kojarzy mi się z hasłem: „nieeee, to nie jest prawdziwa Francja”, niezależnie od regionu, z którego pochodzi wymawiający te słowa mieszkaniec. W Paryżu zarówno gospodarze (znajomi mojej Ówczesnej), jak i napotkani mieszkańcy na każdym kroku podkreślali, że stolica to inny stan umysłu, kompletnie oderwany od reszty. Z jednej strony kosmopolityczny, pełen przepychu, z drugiej brudny, niedbały, zdystansowany do każdego, kto nie mówi po francusku.
Z opowieści następnej Ówczesnej wywnioskowałem, że także Strasburg i okolice nie mają za dużo wspólnego z Francją. Z jednej strony błogi krajobraz niczym z Shire łączy się tu z niesamowitą wręcz pracowitością, która prawdopodobnie płynie w żyłach z powodu germańskich przodków.
Po wizycie w Tuluzie, którą razem z Mateuszem z Brokreacji odwiedziłem w dniach 10-14 października 2019 r., tym bardziej nie wiem, jaka ta Francja jest. Bowiem, jak się pewnie domyślacie, na pewno nie taka jak w tym położonym na południu kraju mieście.
Do domu Airbusa
Do Tuluzy zaprosili nas nasi ziomale z browaru Sabotage. Ekipa gościła w Krakowie w sierpniu, by uwarzyć z nami Champanzee Polonais, czyli Grodziskie na drożdżach szampański. A że rozmowa fajnie nam szła, zaprosili nas na rewizytę, która przypadła na festiwal OctoBiere, organizowany przez Justina Marqueza, jednego z ojców założycieli browaru, a przy okazji piewcę piwnej rewolucji w tamtych rejonach Francji.
Nazwisko Justina nasuwa podpowiedź, z jakim państwem mieszkańcy Tuluzy mogą być wiązani i historycznie, i charakterologicznie. To cholernie otwarci ludzie, znakomici gospodarze, którzy po prostu kochają gości, spotkania i dobrą zabawę. Na szczęście daleko im od „mañany” i jak się za coś biorą, to robią to dobrze i sumiennie.
To chyba więc nie przypadek, że to właśnie Tuluza jest jednym z największych ośrodków akademickich w tamtej części Europy, a także jednym z najważniejszych miast hi-techu na Starym Kontynencie. Na północnych rubieżach mieści się główna siedziba Airbusa, który z powodu kryzysu w Boeingu powoli wyrasta na największą firmę przemysłu lotniczego. Na południu z kolei rządzi i dzieli przemysł kosmiczny – opracowuje się tu i testuje technologie wykorzystywane w rakietach. Nic więc dziwnego, że w mieście kwitnie handel, łączą się tu autostrady, a turystyka z roku na rok staje się ważniejszym punktem miejscowego PKB.
Spacer wśród platanów i różowej cegły
Mimo to, po wejściu do tramwaju (stanowiącego jedną z linii systemu metra), który startuje spod lotniska w Tuluzie, trudno dopatrzeć się przesłanek tego wielkiego przemysłu. Jedynie gigantyczna Beluga, lądująca na pasie przeznaczonym wyłącznie dla firmy Airbus może budzić podejrzenia, ale im dalej w miasto, tym bardziej kameralnie. Niska zabudowa, znad której rzadko strzelają wieże kościołów (przede wszystkim katedry St. Sernin, będącej główną atrakcją centrum), mnóstwo drzew i krzewów, dość ograniczony ruch samochodowy, śliczne kanały i parki. Sugerując się wyłącznie wrażeniami estetycznymi, trudno zgadnąć, że mieszka tu pół miliona osób, w większości pracujących z głową w chmurach.
Tramwaj wysadził nas przy Palais de Justice, pod który trafiliśmy przecinając majestatycznie płynącą Garonnę oraz wyspę Ile du Grand Ramier, gdzie położony jest stadion FC Toulouse, przyszłego spadkowicza z francuskiej ekstraklasy piłkarskiej. Sądzę, że mieszkańcy raczej przesadnie tą degradacją się nie zmartwią, ponieważ w tym regionie rządzi nie piłka nożna, a rugby. Dość powiedzieć, że w godzinach meczów toczącego się wtedy Pucharu Świata lokale pokazujące mecze wypełniały się po brzegi. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że turniej rozgrywany był w Japonii, a rzeczone mecze odbywały się ok. 10-12 czasu środkowoeuropejskiego…
My kibicami rugby nie jesteśmy, więc w Tuluzie mogliśmy się skupić na spacerach oraz piwie. Po wyjściu ze wspomnianego tramwaju, spokojnie ruszyliśmy na piechotę do hotelu, położonego 2,5 km dalej. Uber niby kusił, ale stwierdziliśmy, że takich okolicznościach przyrody i pogody (było ok. 20 stopni Celsjusza) warto ruszyć tyłek. Najpierw szliśmy więc przepiękną alejką prowadzoną przez platany, która kończyła się Grand Rond – jednym z najbardziej urokliwych rond, z jakimi miałem przyjemność. Jego środek wypełnia cudowny ogród, gdzie natura ewidentnie przesadziła z saturacją kolorów: dawno nie widziałem tak nasyconej zieleni!
Na rondzie odbiliśmy na północ, w kierunku miejsca zakwaterowania, ulokowanego przy alei Jeana Jauresa, jednej z głównych ulic Tuluzy. Zarówno droga do niej prowadząca, jak i „nasza” aleja przykuwają wzrok charakterystycznym różowym kolorem cegłówek. Nie bez kozery nazywa się ją „La Vile Rose” (Różowe Miasto), choć paletę barw dopełniają jeszcze licznie kwitnące fiołki. Różowa jest nawet wspomniana katedra St. Sernin oraz mosty nad Canal Du Midi, które to konstrukcje wpisane są na listę Unesco.
Od migreny do Capitolu
Po dotarciu do naszego lokum i po długiej walce z nieogarniętym kurierem, który nie dowiózł na czas naszych piw (nie pytajcie… Ostatecznie udało się ich trochę zorganizować…), udaliśmy się na krótki piwny rekonesans. Najpierw do knajpki, której nawet nie ma na Google Maps, a która w godzinach wieczornych, jak i rozrywania Pucharu Świata w rugby stawała się najbardziej gwarnym miejscem na dzielni. Tam wypiliśmy jakiegoś Witbiera, by za chwilę udać się do Delirium Cafe na słabego burgera, za to niezłe piwa. Nie notowałem, wybaczcie.
Tego dnia, z powodu zmęczenia i stresu kurierowego, dwa piwa wystarczyły, by rozbolał mnie łeb i to w stopniu migrenowym, więc cały wieczór spędziłem w łóżku, myśląc czy nie pieprznąć sobie butelką wina w łeb i nie zemdleć. Ostatecznie udało się zasnąć i zregenerować, w czym wydatnie pomogła mi tona tabletek niezawodnego Ibuprom Zatoki. W efekcie mogliśmy rano ruszyć na miasto, by co nieco pozwiedzać centrum oraz zjeść śniadanie.
Najpierw dotarliśmy do placu Jean Pierre Goudouli. To miejsce charakterystyczne z dwóch powodów. Po pierwsze: karuzela. Po drugie: wymioty pod nogami. W tej naprawdę uroczej okolicy lubią balować turyści z kraju, co się właśnie od Unii Europejskiej odłączył. Mateusz był świadkiem jak poprzedniego wieczoru grupa rozkosznych panien raczyła się hektolitrami wina, co musiało się tak skończyć. Z opowieści naszych kolegów wnioskuję, że nie jest to wypadek odosobniony. Szkoda, bo szpeci to naprawdę ładną okolicę.
Kolejny punkt wizyty to okolice Place Du Capitole, czyli centralnego punktu centrum miasta. Duży plac otoczony jest budynkami mieszczącymi instytucje miejskie (wspomniany Capitole), uczelnie, miejsca kultury, a także oczywiście mnóstwo knajpek. Mimo że miasto jest znacząco młodsze, jakoś poczułem tu ducha Rzymu, objawiającego się w podobnym myśleniu o architekturze. Tę część miejskiej włóczęgi zakończyliśmy przy efektownym, murowanym moście Le Pont Neuf, kolejnej wizytówce Tuluzy. Tuż przy nim położona jest Le Cafe Cerise, według m.in. Trip Advisora najlepsza śniadaniownia w mieście. My, widząc odstraszające ceny, postawiliśmy na bagietkę z masłem i konfiturą, kawę oraz sok pomarańczowy. Typowy słodki miks na francuskie śniadanie. Pyszny i sycący.
Nie chcąc was zanudzać szczegółami łażenia po Tuluzie, rzucę jeszcze tylko dwie nazwy, które odwiedzający miasto powinni zapamiętać. Pierwsza to L’alimentation – świetny wine bar, oferujący naprawdę solidny przekrój win z Oksytanii i regionów ościennych (Prowansji i Akwitani). Druga: Fufu Ramen. Najlepiej oceniana ramenownia w regionie. Potwierdzam: świetny shoyu ramen.
Kranoprzejęcie, knajposzwędanie
Wstępnie rozkręceni winkiem, podbudowani ramenem, ruszyliśmy do La Loupiote, czyli knajpy należącej do Florenta, jednego z twórców browaru Sabotage. Co ciekawe, wcześniej Florent prowadził La Mecanique des Fluides, jeśli mnie oko i ucho nie mylą – największy multitap w Tuluzie. Stwierdził jednak, że go sprzeda, a uzyskane pieniądze włoży w coś mniejszego i browar. La Loupiote to więc bardzo mała miejscówka, gdzie pracuje tylko właściciel, a pomagają mu jego dziewczyna i ojciec. Florent to miłośnik dobrego piwa i muzyki, dlatego za barem, oprócz kilkunastu kranów oraz butelek, znajdzie się miejsce dla pokaźnej kolekcji płyt.
Impreza powoli się rozkręcała. Hitem okazały się wędzonki, zarówno ta lekka (Champanzee Polonais), jak i oczywiście Imperialny Nafciarz Islay Blend, który zaskoczył wszystkich. Takich smaków w piwie ta część Francji jeszcze nie czuła. Może i nie wszyscy byli w stanie ją pokochać, za to każdy zapałał szacunkiem do tych dwóch ziomeczków z Polski, którym chciało się przyjechać do Tuluzy i pokazać takie sztosy.
Na miejscu spotkaliśmy się z Aureliem (kolejnym członkiem Sabotage, którego znaliśmy jeszcze z Polski) oraz Simonem, bratem bliźniakiem Justina. Goście są naprawdę identyczni i początkowo nie mogłem uwierzyć, że to nie znany nam ziom. Ten dołączył do nas dopiero później, gdyż w pocie czoła przygotowywał OctoBiere. Ciekawostka: mieszkańcy Tuluzy na dzień dobry zawsze całują się w policzki (dwa razy), niezależnie od płci. I mówiąc „całują” mam rzeczywiście na myśli „całują”. Żadne tam cmokanie w powietrze i udawane tarcie policzek o policzek. Jest to początkowo dość ofensywna forma przywitania, ale finalnie pozwala szybko przełamać pierwsze lody i podkreśla, z jak otwartymi ludźmi mamy do czynienia.
Przy tej okazji chciałbym podkreślić, że świetną robotę robi miejscowy browar Iron, który za nic ma konwenanse i jeśli ma ochotę wrzucić np. koperek do Sour, to robi to z wielką przyjemnością. A może by tak połączyć Gose z burakiem i marakują? Dlaczego nie?! Klasa – polecam Państwa uwadze.
Po tej części zabawy, ruszyliśmy w towarzystwie Aureliego (nocny spacer po Tuluzie to jest sztos) do La Mecanique, by wreszcie zbić piątkę z Justinem, poznać Nicolasa (czwartego do brydża w Sabotage), a także poczuć gwar największego multitapu w okolicy. Mimo że sam lokal nie jest jakoś ekstremalnie duży, a moje oczy widziały już większe ogródki, to jednak tego dnia nie było gdzie szpilki wcisnąć. I tylko szkoda, że nie mogliśmy pokazać tu wszystkich piw, które chcieliśmy. Jeśli zapytacie mnie, kto jest największym „konkurentem” dowolnego polskiego browaru rzemieślniczego, z całą pewnością wszyscy zainteresowani odpowiedzą: „kurierzy”.
Ostatnim punktem (zaliczanym już wyraźnie po północy), był mikrobrowar Barallel, gdzie przybyli reprezentanci wszystkich browarów biorących udział w Octobiere, że wspomnę To Ol, Dry & Bitter, Larkin’s. La Debauche, Puhaste czy Du Pays Flamand. Sprzęt Barallel mieści się na powierzchni dosłownie jednego pokoju z przeciętnym domu, co doskonale obrazuje skalę przedsięwzięcia. Co ciekawe, po 2:00 nie można sprzedawać w Tuluzie alkoholu. Gospodarze lokalu zamknęli więc główne drzwi, wywiesili karteczkę „Closed”, po czym lali piwo dalej, a nas wypuszczali na szluga czy przechadzkę „tajnym” przejściem. I tak prawie do świtu.
Cassoulet i OctoBiere
Kolejny dzień zaczęliśmy podejrzanie rześcy o 12:00, od obiadu w La Cave au Cassoulet, czyli lokalu (na który zaprosił nas Aurelie), który otwierany jest bodaj tylko na trzy godziny dziennie. Specjalizuje się on w serwowaniu miejscowej specjalności, cassoulet właśnie, a także fois gras. Ja wiem, ta ostatnia potrawa zdecydowanie nie idzie w parze z humanitarnym podejściem do gęsi, za to jeśli chodzi o doznania smakowe, po prostu wymiata.
Wymiata też Cassoulet, choć jest tak tłuste i tak sycące, że trudno go zjeść. Na nasz stół, uprzednio okraszony butelką dobrego wina, wjechał potężny kocioł potrawy przypominającej fasolkę po bretońsku, ale upstrzonej trzema rodzajami kiełbas oraz nogą z kaczki. Całość podawana z bagietką. To była, proszę ja was, orgia dla podniebienia i ekstremalny ciężar dla brzucha. Nic dziwnego, że po powrocie z Tuluzy skala na mojej wadze przekroczyła ludzkie pojęcie…
Po tak sutym obiedzie Aurelie zabrał nas na krótki spacer, celem dotlenienia oraz obejrzenia miasta. Kościoły, małe uliczki, poukrywane pomniki, „tajne” zakamarki. Wszystkie piękne i – oczywiście – obowiązkowo różowe. Marszrutę zastopowaliśmy w Connexion Live, czyli sporym lokalu, który gościł OctoBiere. Nam dostało się miejsce w sali koncertowej, część browarów stało na krytej części „ogródka”. Przy scenie siedziała ekipa miejscowego radia, która nawijała o imprezie i tłumaczyła słuchaczom idee piwnej rewolucji. Co ciekawe, nawet mnie przyszło wystąpić na antenie – wykładałem na czym polski kraft stoi oraz w czym specjalizuje się Brokreacja. W tym czasie Mateusz podziwiał protesty „żółtych kamizelek”, które ochoczo demolowały miasto, jak co miesiąc, w weekend. Jedno to opowieść na inną okoliczność.
Wśród licznie odwiedzających nasze stoisko i chwalących Grodziskie (serio, to piwo to hit!), trafiło się też sporo ludzi związanych z Polską. Najpierw jeden pół-Francuz, pół-Polak, którego mama uczyła języka ojczystego – nawet całkiem nieźle mu szło. Później pojawił się koleżka, którego żona jest Polką. Nie do końca wiem, co chciał, bo bełkotał i mieszał się w zeznaniach, ale ewidentnie był zadowolony, że spotkał kogoś mającego barwy biało-czerwone w paszporcie. Później pojawił się Tomek, którego znamy z Krakowa (doktorant Uniwersytetu Rolniczego). Obecnie ziom działa przy jakimś programie badawczym i tak się miło złożyło, że wylądował właśnie w Tuluzie.
Ostatnim z rodaków był Kuba, za sprawą którego się tam w ogóle znaleźliśmy. Któregoś dnia Kuba, szwendając się po Krakowie, trafił do BroPubu, zakochał się w naszych piwach i polecił je swoim znajomym z Tuluzy. A że, tak się składa, tymi znajomymi są Justin i Aurelie… Resztę historii dopowiedzcie sobie sami. Dodam tylko, że Kuba jest gitarzystą i gra w miejscowej kapeli wykonującej celtycki punk rock. Umówmy się: mówiąc eufemistycznie nie jest to mój ulubiony styl, choć chłopa szanuję, bo robi dobrą robotę w załodze o nazwie Booze Brothers. Kapela dała zresztą koncert na zakończenie piwnej imprezy.
Dodam tylko, że OctoBiere działało na jednak mało popularnej zasadzie wśród międzynarodowych festiwali, czyli płacisz na wejściu, a później rozliczasz się jeszcze gotówką z każdym browarem, ale nie odstraszyło to miejscowych miłośników ZŁOCISTEGO TRUNKU (hue, hue). Dość powiedzieć, że przedarcie się do toalety, którą mieliśmy o rzut beretem od stoiska to nie były rurki z kremem.
Śniadanie przyjaciół i Minotaur
Dzień po festiwalu wbiliśmy na śniadanie do knajpki przyjaciół Justina, by wspólnie z nim i innymi organizatorami wypić za udaną imprezę. Właśnie w czasie tego spotkania zrozumiałem, jak bardzo otwarci i przyjacielscy są to ludzie. Jak bardzo inni od tych znanych mi z Paryża. Ba, od znacznej części tych z Krakowa również. Okazało się bowiem, że ta roześmiana grupa nie spotka się w podziemiach przyjemnego lokalu z planszówkami od święta, tylko wpada tu regularnie, by pograć, wypić dobre piwa i wina oraz zjeść co najlepsze w kuchni francuskiej. Zarówno słone, jak i słodkie. Zostaliśmy tam przyjęci jak swoi, wyściskani, wycałowani i poczęstowani całym tym dobrem. Po takiej nasiadówie aż nie chciało się ruszać dalej!
My jednak mieliśmy jeszcze do zaliczenia galerię techniki (Halle de La Machine) oraz wystawę poświęconą przemysłowi kosmicznemu (Cite de l’Espace). Ta pierwsza zapowiadała się niezwykle efektownie, ale skończyła się rozczarowaniem. W środku znajdują się efektowne maszyny wielkości kilkupiętrowego domu, np. Minotaur, który wyjeżdża na plac przed halę, dmucha parą, pluje wodą, a dodatkowo zabiera na pokład kilkadziesiąt osób. I… to koniec ciekawych atrakcji. Reszta maszyn jest albo nieinteresująca, albo nie można ich dotykać, ergo chodzi się po wielkim pomieszczeniu i nie ma co się ze sobą zrobić.
Myśleliśmy, że w Cite de l’Espace będzie ciekawiej i pewnie byłoby, gdyby nie fakt, że przyszliśmy zbyt późno i nie wpuszczono nas do środka. Zamknięcie „18:00” oznacza, że ostatnie osoby wpuszczamy o 17:00, a my byliśmy o 17:10. Pani, która pilnowała wejścia, była nieubłagana. Zostało nam więc podziwianie modelu rakiety kosmicznej, który góruje nad kompleksem oraz podziwianie okolic Tuluzy, widocznych w dolince.
Liczyliśmy, że turystycznie wyżyjemy się dzień później, jadąc do Carcassonne. Miasteczko znane miłośnikom gier planszowych i historii kusi przepięknym zamkiem i cudownymi widokami. Niestety, dla nas pozostającymi wciąż jedynie na zdjęciach, ponieważ wieczór i noc potoczyły się zgoła inaczej. Najpierw siedliśmy do jednego Tripla w La Mecanique, ale skończyło się na czterech. Później dowiedzieliśmy się, że PiS wygrał z radości, więc poszliśmy po wino, duuuużo wina, żeby „świętować” wygraną naszych ulubieńców. To wszystko, połączone z piwem i szlugami, które musiałem sobie kupić sprawiło, że dzień później wstaliśmy o 16:00. Choć „wstaliśmy” to też za dużo powiedziane. Mogę tylko dodać, że na podstawie tego poniedziałku, moglibyśmy prowadzić wykłady z koncertowego rozpieprzenia sobie dnia. 😉
Ten drobny wybryk nie przesłonił nam jednak pięknych wspomnień i chęci powrotu do Tuluzy i okolic. Kto wie, może da się zeń polecieć rakietą pod same mury Carcassonne.