Wszystko, co słyszeliście o Islandii, to prawda. Jest pięknie, nieskazitelnie czysto, a zarazem niebezpiecznie i drogo. Od Was zależy, które z tych przysłówków zrobią na Was większe wrażenie.
Jeszcze mniej więcej do niedzieli miałem siebie za osobę, co to w czasie wolnym preferuje trzymać nogi na uwięzi i chillować, względnie zwiedzać miasta. Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że zanim zabrałem się za „karierę” dziennikarza muzycznego, później marketera, a obecnie „faceta z browaru”, planowałem bawić się w urbanistę. Zagospodarowanie przestrzenne te sprawy. Stąd też podczas podróży zawsze fascynuje mnie to, jak zbudowane są miasta, które odwiedzam, jak poprowadzono główne węzły komunikacyjne etc.
Ten z pozoru mało znaczący wstęp jest tu o tyle na miejscu, że po wizycie na Islandii realnie pokochałem przygodę! Choć rzecz jasna wolałbym, by była odrobinę bezpieczniejsza, albo przynajmniej ja bardziej świadomy zagrożeń. 😉
Islandia w prezencie
Wszystko zaczęło się przed Bożym Narodzeniem – Dziewczęcie w ramach prezentu świątecznego wręczyło mi bilety na Islandię. Wyspę ową zarówno ja, jak i H. chcieliśmy zobaczyć od dawna, więc zatarłem ręce z radości. Co więcej, okazało się, że w Reykjaviku mieszka Michał, kumpel Dziewczęcia z czasów studenckich, wraz ze swoją narzeczoną Olą. Ergo za noclegi – na Islandii droższe niż ustawa przewiduje – nie będziemy musieli płacić!
No właśnie, ceny. Okazało się, że transport lotniczy na Wyspę Gejzerów (po naszej wizycie zdecydowanie nie jestem zwolennikiem tego określenia) to najtańsza część wyprawy, szczególnie zimą. Dlaczego? Ponieważ wtedy robi się tam niebezpiecznie ze względu na warunki atmosferyczne (krótki dzień, intensywne opady śniegu, porywisty wiatr), więc i turystów jakby mniej.
Reszta to już konkretny wydatek. Średnia cena hotelu to 320 ziko za noc. Obiad we wcale nie najlepszej restauracji – lekko licząc 100 zł na osobę. Bilet autobusowy w Reykjaviku – jakieś 15 zł (jednorazowy). Croissant (niekoniecznie pyszny – Islandczycy nie ogarniają pieczywa) – nie mniej niż 10 zł. Deska piw w multitapie (5 próbek po dalibóg 250 ml) – jakieś 120 zł. Miejscowa wóda, 0,5l – od 80 zł w górę. To tak z grubsza.
Polacy na Islandii
Można zapytać: jak przy takich cenach są w stanie się utrzymać Polacy mieszkający na Islandii – a to największa mniejszość narodowa – zazwyczaj pracujący w gastronomii czy np. jako kierowcy autobusów? Odpowiedź jest prosta: tutaj niemal każdy zarabia – nazwijmy to – godnie. W końcu ktoś musi pokroić ziemniaki, a ktoś dojechać Scanią z przystanku A do przystanku B.
Druga sprawa to standardowe nadgodziny. Islandia, choć piękna, to – szczególnie w okresie zimowym – dla mieszkańca nie oferuje pokaźnej ilości doznań. Zamiast więc dłużej gnić przed kompem, albo pływać po kilka godzin w gorących basenach, lepiej jest pracować więcej niż 8 godzin dziennie. Wtedy hajs zgadza się na tyle, że można w miarę wygodnie przeżyć, a może nawet i coś odłożyć.
Z tego powodu naszych rodaków na Islandii jest już – według różnych danych – 30, a może i 45 tys. To, przy ogólnej liczbie mieszkańców szacowanej na mniej więcej 335 tys., musi robić wrażenie. Co ciekawe, „nasi” nie pracują li tylko w stolicy. W oddalonym o 180 km Vik i Myrdal, spotkaliśmy trójkę Polaków. Jedna Pani podawała żarełko w przydrożnym barze, zaś dwójka koleżków (na oko max 25 lat) pracowało w sklepie sportowym na kasie. Nikt nie narzekał, choć i nie każdy się przyznawał do tego, skąd pochodzi. Wszak wyjeżdżając do pracy na Wyspę, wolisz mieć wizerunek herosa spełniającego swoje marzenia, niż podawacza potrawki z mięsa owiec.
Tu jest pięknie
Choć z drugiej strony to właściwie czego tu się wstydzić? Pomijając fakt, że żadna praca nie hańbi, to przecież rzeczone marzenia o podróżowaniu można realizować pracując na miejscu na obojętnie jakim stanowisku. Ważne, by znaleźć czas na zwiedzanie i mieć na tyle w portfelu, by być w stanie pozwolić sobie na jakiś trip. W tym celu warto robić zakupy w sieci Bonus – naprawdę taniej jak na islandzkie warunki. Potraktujcie to jako wskazówkę na okoliczność ewentualnej wyprawy. Sklep poznacie po najgorszym logo na świecie – z różową świnią na froncie.
Na co wydawać pieniądze? Po pierwsze: na wynajem samochodu. Komunikacja państwowa tudzież tour busy istnieją, ale raz, że częstotliwość jazdy daleka jest od satysfakcjonującej, a dwa – nie wszędzie nimi dojedziesz. Wynajem to więc dobry pomysł. Polecam brać w pełnym pakiecie, tj. z dodatkowym kierowcą i ubezpieczeniem pokrywającym wszystkie szkody. Nam się przydało. 😉
Gdy już mamy samochód, możemy pozwolić sobie na wszystko. My w pierwszy dzień ruszyliśmy na Golden Circle, czyli trakt liczący jakieś 250 km. Rozciąga się on na wschód od Reykjaviku i obejmuje głównie potężne pustkowia, które w zimie wyglądają wręcz obłędnie. Jedziesz jednopasmową drogą krajową, zazwyczaj przysypaną śniegiem. Po lewej masz równinę, w całości obsypaną białym puchem. Od czasu do czasu pojawi się na niej pojedynczy budynek, najczęściej stadnina koni. Po prawej mijasz góry, takoż przykryte śniegiem. Od czasu do czasu trafisz na bezlistny las, zamarznięte jezioro czy odrobinę większą osadę (4 budynki). Zaprawdę powiadam Wam – mało mnie tak ostatnio zrelaksowało, jak jazda po tej trasie.
Oczywiście, na samej trasie pojawiają się też atrakcje. Pierwsza to Park Narodowy Þingvellir (tę pierwszą literkę czytamy jako „th”), obejmujący styk płyt tektonicznych: euroazjatyckiej z północnoamerykańską. W lecie można np. zaordynować sobie nurkowanie pomiędzy rzeczonymi, zaś w zimie główną atrakcją jest wodospad Öxarárfoss. Niby niepozorny, ale gdy dodacie sobie didaskalia o płytach tektonicznych plus rozejrzycie się dokoła na całe połacie śniegu, z miejsca dodacie to miejsce do najpiękniejszych, jakie widzieliście w życiu.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej dojeżdża się do Geysir. Sama nazwa mówi wszystko: to miejsce, gdzie gejzery pozują do zdjęć turystom. I przyznam, że mam z nimi pewien problem. Mówiąc oględnie zimowa odsłona gejzerów nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Ot, raz na jakiś czas nad dziurę w ziemi, gdzieniegdzie tylko oblaną wodą, wystrzeli para wodna (skroplonej wody o tej porze raczej się nie uświadczy) – i tyle. Szanuję, jeśli kogoś to zachwyca, ale ani mnie, ani H. zupełnie nie podnieciło. Niemniej zdjęcie trzeba było zrobić.
Szybki transfer do kolejnego punktu obowiązkowego kończy się przy wodospadzie Gullfoss, największym na Wyspie. W zimie znaczna część jest zamarznięta, ale ta płynna w zupełności wystarczy, by zaprzeć dech w piersiach. Czasami dosłownie, gdyż wieje tu tak mocno, że woda z wodospadu pryska w twarz. Ale i przenośnie znaczenie owego powiedzenia także ma tu swoje uzasadnienie. Potężny kompleks wodny oferuje bonusy w postaci tęczy, pod warunkiem, że ma się szczęście i trafi na słońce.
Tu jest niebezpiecznie
Warto jednak zaznaczyć, że owo „trafianie na słońce” wcale nie gwarantuje dobrej pogody. Ileż to razy zdarzało nam się, że po przejechaniu kilometra od miejsca pięknie oświetlonego promieniami naszej gwiazdy, trafialiśmy na śnieżycę ograniczającą widoczność na kilka metrów. Nic dziwnego, że Islandczycy wyposażają swoje samochody w opony z kolcami, a dominującym napędem jest 4×4. Taki zestaw z grubsza pomoże przetrwać każde warunki, lecz zaprawdę powiadam Wam: jazda w huraganie, śnieżycy i to w dodatku po ciemku to najgorsze, co może trafić się kierowcy. Sądzę, że najtrudniejszą jazdę w życiu mam już więc za sobą.
Tak się bowiem składa, że w zeszłym tygodniu nad Islandią przeszedł najsilniejszy huragan od jakiegoś ćwierćwiecza. 11 w skali Beauforta na morzu. Wiatr wiejący z prędkością 100 km/h. Do tego gigantyczne opady śniegu. Wszystkie te czynniki spowodowały, że wiele dróg zostało zamkniętych, w tym najważniejsza – nr 1.
W tym miejscu wspomnę o dwóch rzeczach. Po pierwsze Islandczycy nie szczypią się w tańcu i gdy zamykają drogę, to zamykają ją naprawdę. Szlaban i basta. Co więcej – z całą odpowiedzialnością muszę przyznać, że robią to dla bezpieczeństwa kierowców i ich pasażerów. Po drugie – nikt tutaj nie czeka na lepsze czasy. Gdy drogę zasypie, pługi momentalnie ruszają na łowy, nawet w środku nocy. W końcu nieszczęśnicy, którzy utkwili w mieście X, chętnie wróciliby do domu.
Nam zdarzyło się zamelinować na jednej ze stacji benzynowych w miejscowości Selfoss, położonej o 50 km na wschód od Reykjaviku, gdy czekaliśmy na samochód zastępczy. Podstawowy miał lekką kolizję (nie z naszej winy), acz nie chcę się tu na ten temat uzewnętrzniać, gdyż na samą myśl wracają mi stresy. 😉 Zamknę więc tę wypowiedź powtórzeniem wcześniejszej rady: wypożyczajcie samochód z pełnym ubezpieczeniem.
Gdy już doczekaliśmy się – nie za duża Dacia Duster została zamieniona na krowę zwaną Mitsubishi Pajero – mogliśmy ruszyć objazdami do domu. 2,5 h za kierownicą w środku nocy, na drodze przecinanej wiatrem i tumanami śniegu potrafi zmęczyć bardziej niż intensywny trening na siłowni… Pozytyw całej sytuacji jest taki, że nauczyłem się jeździć samochodem z automatyczną skrzynią biegów.
Ach, jeszcze słowo o wietrze! Otóż na plaży bazaltowej, o której za chwilę, wiało tak mocno, że po raz pierwszy w życiu hasło „nie idzie iść” okazało się całkowicie zgodne z prawdą. Serio, nie byliśmy w stanie wykonać kroku, a niektóre podmuchy wiatru były tak silne, że zwalało nas z nóg. Pomijam fakt, że seria ciosów rozpędzonym zmrożonym śniegiem i drobnymi kamieniami tylko cudem skończyła się dla nas bez szwanku. Jednak, warto było, gdyż widok na wzburzony Atlantyk, nisko świecące słońce i czarną plażę pozostaną z nami na zawsze. Przepięknie!
Wodospady, oceany
Ocean mieliśmy okazję poznać w każdym wcieleniu. Spokojny i majestatyczny ujrzeliśmy w pierwszy dzień. Wracając z Golden Circle, zatrzymaliśmy się w Eyrarbakki – małej wiosce podobno rybackiej (nie widzieliśmy żadnej łodzi), w której mieszka jakieś 500 mieszkańców. Punkty charakterystyczne? Prosta zabudowa pociągnięta wzdłuż jednej ulicy, kościół o kształcie identycznym, jak wszystkie na Islandii oraz wał „przeciwpowodziowy” ciągnący się wzdłuż oceanu. Raczej nie umiałbym żyć tu na co dzień (zapiłbym się z nudów), niemniej by zobaczyć zachód słońca nad Atlantykiem, warto było zatrzymać się na kilka chwil.
Drugie spotkanie z Oceanem to wspomniana wyprawa na plażę bazaltową w okolicach Vik. Pomijając monstrualną wichurę, jestem nią urzeczony. Rozszalałe morze, czarne kamienie zamiast piachu, góra ze specyficznymi formacjami skalnymi. Do tego mała „jaskinia”, w której straszyły sople lodu groźnie wiszące przy „suficie”. A w tle skały, o które roztrzaskuje się woda. Nawet w wersji sztormowej widok przyprawia o szybsze bicie serca z radości.
Uśmiech na twarzy wywołują także dwa wodospady położone na trasie Selfoss-Vik. Skogafoss to dla mnie absolutny numer jeden tej wyprawy. Już letnie zdjęcia owego robiły piorunujące wrażenie, ale zimowa sceneria dodała mu tylko uroku. Potężna ściana wody otulona śnieżnym kożuchem i pocięta jęzorami lodu. Nie potrafię znaleźć słów, by mądrze opisać ten widok, więc po prostu wrzucam zdjęcie.
Drugi z wodospadów to Seljalandfoss znajdujący się u podnóża wulkanu o nazwie Eyjafjallajokull. Przywołuję tę śmieszną nazwę nie bez kozery. Pewnie część z Was pamięta, że to właśnie z powodu jego wybuchu większość głów państw (m.in. Barack Obama) nie dotarła na pogrzeb Lecha Kaczyńskiego w 2010 roku. Jak ten koleżka dupnie, to połowa nieba nad Europą kiśnie w dymie.
Wracając do wodospadu – jego zwiedzanie uprzykrzyła nam wiadomość o tym, że dwójka Stoch-Hula nie zdobyła medalu na Igrzyskach, mimo że prowadziła po pierwszej serii. Złorzecząc na sędziów gapiliśmy się na wodną lawinę, która żwawo spada z kilkudziesięciu metrów, a później dziarsko gna – już jako rzeka – w kierunku Atlantyku.
Reykjavik i Blue Lagoon
Jako się rzekło na wstępie, lubię miasta. Nie mogłem więc sobie odmówić łażenia po stolicy Islandii. W tym celu nabyliśmy z Dziewczęciem miejscowy City Card. Plakietka wydawana na 24h (cena – ok. 140 zł) upoważnia m.in. do darmowej jazdy komunikacją miejską, wstępu do wybranych muzeów oraz basenów. Zdecydowanie się to opłaca, choć niestety nie można liczyć na wejście do słynnego muzeum penisów. Może następnym razem…
My zwiedziliśmy m.in. Narodowe Muzeum Sztuki, umiejscowione w okrutnie brzydkim budynku. Dwie wystawy, niezbyt okazałe, acz jedna z nich trąciła nieco psychodelą a la Beksiński – czytaj: podobała nam się. Na przeciwległym biegunie zlazła się galeria fotografii. Tyleż ładnie położona (szóste piętro zgrabnego budynku niedaleko portu), co śmiesznie mała – dwa pokoje, ze 30 zdjęć, którymi nie sposób się zachwycić. Absolutnie nie warta ni czasu, ni pieniędzy. Nieco ciekawiej jest w Muzeum Narodowym, gdzie zobaczyć można choćby wzór statku czy też domu pierwotnych mieszkańców Islandii (pierwsze osadnictwo to przełom X i XI wieku).
Zdecydowanie przyjemniej było nam spacerować po porcie oraz pomiędzy budynkami w dzielnicy, którą od biedy można nazwać centrum. Malutkie budowle, w części obite charakterystyczną blachą, do tego wąskie ulice pełne turystów. A wszystkie biegną ku centralnemu placu, nad którym góruje potężna katedra Hallgrímskirkja. Zakładam, że przed czasami korporacji i biurowców, był to najwyższy budynek w mieście. Pro tip jedzeniowy: jeśli chcecie zjeść dobre danie z ryby i wypić smaczne piwo, a przy tym nie przepłacić, to polecam lokal Salka Valka Fish & More. A propos piwa – nie wypiłem go zbyt wiele, ale napiszę o nim osobny tekst.
Na koniec zwiedzania stolicy pojechaliśmy na basen, napędzany wodą ze źródeł termalnych. Nie wiem, co nas podkusiło, ale wybraliśmy ulokowany prawdopodobnie najdalej od centrum miasta spośród tych, które honorowały City Card. Położony pośrodku niewielkiego osiedla mieszkaniowego, tuż przy szkole. Oczywiście w większości odkryty, wszak komu przeszkadzają minusowe temperatury na zewnątrz, gdy woda w zbiorniku ma 40 stopni?
Zresztą, co tam jakiś basenik! Prawdziwa atrakcja Islandii to Blue Lagoon. To na poły sztuczny zbiornik gorącej wody rodem ze źródeł termalnych, położony niedaleko Keflaviku – miejscowości, w której funkcjonuje największy międzynarodowy port lotniczy w Islandii. Jest to więc idealna miejscówka na wymoczenie tyłków w ostatni dzień wyprawy, tuż przed podróżą.
Turystów – multum! Na Błękitną Lagunę ściągają tabuny ludzi z całego świata, acz na szczęście zarządców nie ponosi fantazja i nie wpuszczają każdego jak leci. Jeśli nie masz rezerwacji na konkretną godzinę, no to sorry Winnetou, ale raczej nie wejdziesz. A wejść mimo wszystko warto. Gigantyczny zbiornik jest debilodporny, gdyż nie dość, że płytki (1,5 to maks), to jeszcze o takim zasoleniu, że naprawdę trzeba się postarać, by się utopić. Dominują tu krzemionki i siarka, dlatego woda jest praktycznie nieprzejrzysta, za to słona w smaku (nie polecam), acz podobno i dobra na skórę.
Mało mnie to tak naprawdę interesuje, najważniejsze jest ciepełko, które oferuje. To bardzo specyficzne uczucie, gdy kropelki wody na włosach/brodzie są bliskie zamarznięciu, a od szyi w dół pławisz się w cieple. Dodatkowo możesz uraczyć się alkoholem, może i nie najwyższych lotów, jednak idealnym do odprężenia w tych niezwykłych okolicznościach przyrody.
Odlot
Rzeczony wywód muszę spiąć huraganową klamrą. Załamanie pogody, najbardziej ekstremalne od ćwierćwiecza (o czym już przecież wspominałem) opóźniło nasz lot o dobrych kilka godzin. Balowanie na lotnisku ze świadomością, że być może dane nam będzie zostać tu dłużej, to dla mnie nowość. I znów: z jednej strony stresująca (bo praca), z drugiej z jakiegoś powodu ekscytująca. Tak samo jak wichura na plaży, jak zamarzająca głowa, jak śnieg zabijający widoczność, jak nieprzejezdne drogi.
Wiele ostatnio pisało się o Tomaszu Mackiewiczu. Sam jestem gorącym orędownikiem twierdzenia, że sam sobie napytał biedy brakiem odpowiedzialności. Z drugiej strony po wizycie na Islandii w jakimś sensie zaczynam go rozumieć. Ta dzikość natury i ekstremum w nią wpisane, pociąga, zniewala, kusi i każe wracać. I pewnie wrócimy na Islandię, choć tym razem pewnie latem, by zobaczyć ją zielono-brązową, a nie tylko białą.