Niedziela to doskonały dzień na przytulenie kilku nowych płyt, zarówno tych ekstremalnych, jak i pochodzących z krainy łagodności.
IMMOLATION
„Atonment”
W „Nucie Do Piwa” death metal gości nad wyraz często, acz muszę podkreślić, że nie jestem jakimś wielkim wyznawcą tego gatunku. Ba, większość płyt mnie nudzi. Co jednak począć, skoro gatunek od jakiegoś czasu przeżywa kolejną młodość, a jego gwiazdy razem z nim? Jedną z nich jest Ross Dolan – ostatnie dwa krążki jego Immolation, a najnowszy „Atonment” w szczególności, to kwintesencja wszystkiego, co najlepsze w tym stylu. Brutalne riffy? Są. Posępna atmosfera? Jest. Rytmiczne łamańce? A jakże. Popisowe solówki? Również. Ponieważ nie wiem, co jeszcze mógłbym napisać, odsyłam Was do muzyki.
SOUNDS LIKE THE END OF THE WORLD
„Stories”
Chyba nie powinienem oceniać tej płyty, ponieważ stoją za nią moi ziomale z Trójmiasta. Daleko mi więc do obiektywizmu – no ale spróbujmy. SLTEOTW to przedstawiciele post-rocka, których dla uproszczenia najłatwiej będzie mi posadzić obok Tides From Nebula oraz Caspian. Jednak Michał Baszuro i jego kompani zupełnie inaczej podchodzą do kompozycji. „Stories” to głównie numery, rzekłbym transowe, bazujące na jednej-dwóch figurach, które krok po kroku się rozwijają, nawarstwiają, rozgałęziają. Mamy tu i tajemniczy, pulsujący rock w „No Trespassing”, jak i cudną balladę „Obsession”. Słowem: każdy miłośnik instrumentalnych smętów będzie zachwycony.
„Stories” (cała płyta)
VOO VOO
„7”
Jeszcze a propos smęcenia (tego przyjemnego dla ucha słuchacza) takowe serwuje nam najstarszy Wagiel z kolegami z Voo Voo. Najnowsza płyta zespołu to powolne przemykanie przez kolejne dni tygodnia. Pojedyncze dźwięki gitary, ostrożne szarpnięcia strun kontrabasu, oszczędna ornamentyka perkusji i dęciaków. Ktoś mógłby powiedzieć – nuda. Ale Panie, jak się człowiek zabierze za grzebanie w niuansach „Siódemki” to nie sposób choć na chwilę wstrzymać oddechu. Tyle się tu dzieje, choć pozornie tak mało. O jak ja lubię Pana Wagla!
ULVER
„The Assassination Of Julius Caesar”
Ulver, w ramach swojej wędrówki po stylach, zatrzymał się właśnie na synth popie, który w prostej linii można skojarzyć z dokonaniami Depeche Mode z przełomu wieku. Nie ma tu jednak mowy o kalce. Krystoffer Rygg i jego koledzy ubierają gatunek w swoje fatałaszki, dorzucając do niego jeszcze więcej mroku i sporo ambientu. Do tego dochodzi charakterystyczny, jakby jęczący wokal lidera, który można w ciemno rozpoznać w nocy o północy. Przywołani inspiratorzy płyty mogą się ze swoim „Spirit” schować.
ME AND THAT MAN
„Songs Of Love And Faith”
Pierwszy wniosek, który powinien wysnuć po przesłuchaniu tej płyty meloman z w miarę wypracowanym uchem to „Nergal nie powinien śpiewać”. Ten z wyrobionym trochę bardziej dojdzie do wniosku, że właściwie to nich nie szkodzi – w końcu o to chodzi w posępnych bluesach. Możesz kaleczyć ile wlezie, ale jeśli robisz to szczerze, a dodatkowo piszesz fajne piosenki, to ja nie mam prawa się ciebie czepiać. Przeto odpuszczam, chwaląc Nera i Johna Portera za solidną dawkę amerykańskiej muzyki. Zupełnie nie odkrywczej (wszyscy to podkreślają, nie będę gorszy), ale cholernie wciągającej. King Dude i Johnny Cash (ten to z zaświatów) biją brawa.