Świetna biografia autorstwa Maurycego Nowakowskiego, która wieńczy najtrudniejszy etap kariery Riverside.
Dziennikarstwo muzyczne, którym parałem się przez dobre sześć lat zapewniło mi z jednej strony wiedzę, umiejętność pisania i dostęp do płyt przed ich premierą, ale jednocześnie trochę wyprało mnie z emocji. Nie to, że nie potrafiłem się jarać muzyką, ekscytować koncertami i z utęsknieniem czekać na płyty ulubionych wykonawców. Po prostu fakt, że wielu kolesi, których do tej pory znałeś z obrazka, poznajesz osobiście, że pasja stała się pracą, sprawił, że przestałem mieć muzycznych idoli.
Przez wiele lat trudno było mi wskazać zespół, który pochłonął mnie bez reszty, którym faktycznie się pasjonowałem i znałem na wyrywki od strony emocjonalnej, a nie dziennikarskiej. Ale w końcu znalazłem – Riverside.
LICEALNE SLS
Znam ich od drugiej płyty, którą podrzucił mi ziom z licealnej ławy, mesje Pucan. Byłem akurat na etapie fascynacji Dream Theater, więc „Secon Life Syndrome” trafił na podatny grunt. Nie chcę popadać w egzaltację, jednak muzyka warszawskiego kwartetu była czymś, czego do tej pory nie słyszałem. Wypadkową różnych wpływów (od heavy metalu i hard rocka poprzez progresję, na ambiencie i orientalizmach skończywszy), które połączone w jedno przez Mariusza Dudę, Piotra Grudzińskiego, Piotra Kozieradzkiego i Michała Łapaja tworzyły zupełnie nowy obraz muzyczny.
Od tej pory na każdą płytę Riverside czekam z wypiekami na twarzy. To ich muzyka towarzyszy mi w podróży, przy pracy i w czasie wolnym. To z Mariuszem i Grudniem przeprowadziłem jeden z fajniejszych wywiadów w życiu (maj 2011, chwilę po premierze „Memories In My Head”). Do przeczytania tutaj. W czasie spotkania okazało się, że panowie z Wielkiego Zespołu są naprawdę świetnymi ludźmi, bardzo wyluzowanymi i bezpośrednimi.
WSTRZĄS
Jako się rzekło, bez namysłu kupowałem kolejne płyty Brzegu Rzeki, ale i z tą miłością dziennikarskie zawodowstwo zrobiło to, co z innymi – spłyciło ją, zabrało blask. I tak byłoby nadal, gdyby nie tragiczne wydarzenie z lutego tego roku, kiedy nagle i niespodziewanie, z powodu zatoru płucnego, zmarł Piotrek Grudziński. Niby widzieliśmy się tylko raz w cztery oczy i kilka razy na koncertach, ale autentycznie – mocno mną wstrząsnęło. Jak mało która śmierć znanej osoby odejście Grudnia zmusiło mnie do refleksji, spowodowało konsternację i autentyczne wzruszenie.
Jednocześnie tamto wydarzenie sprawiło, że od nowa zakochałem się w Riverside. Odgrzebałem całą dyskografię i słuchałem z namiętnością, jeszcze uważniej wsłuchując się w grę zespołu i teksty Mariusza. Od tego czasu wiem, że to właśnie autorzy trylogii „Reality Dream” są składem, który szczerze muzycznie kocham.
BIOGRAFIA
Piszę o tym właśnie teraz, ponieważ kilka dni temu na rynku pojawiła się oficjalna biografia Riverside, autorstwa wrocławskiego dziennikarza Maurycego Nowakowskiego, zatytułowana „Sen w wysokiej rozdzielczości”. Chłopaki podobno wzbraniali się przed jej napisałem (no jak to – niecałe 15 lat działalności i już książka?!), ale koniec końców zgodzili się (bo może już nikt nigdy nie zechce napisać naszej biografii). Pozycja miała ukazać się wcześniej, ale śmierć Grudnia zmusiła Nowakowskiego do dopisania jeszcze jednego rozdziału…
Ciężko mi obiektywnie podejść do „Snu…”, ponieważ jako fan z rodzaju tych oddanych łyknąłem 400 stron w trzy wieczory, ochoczo chłonąc każde słowo i wspólnie z Maurycym śledząc kolejne etapy kariery Riverside, a także móżdżąc się nad piosenkami. Nowakowski pisze świetnie, z polotem, bogatą, ale nieprzesadzoną polszczyzną. Wszystko ma tu swoje miejsce: i opis płyt, i relacja z tras, i wypowiedzi zespołu oraz osób z otoczenia. Autor chętnie opisuje inne wydarzenia muzyczne, które miały miejsce w danym roku, pokazując na ich tle rangę warszawskiej kapeli i wielkość ich dokonań. Jedyne, czego mi w tej książce brakuje (z faktografii) to historia współpracy zespołu z Travisem Smithem.
Ale „Sen…” to także książka, która daje nadzieję osobom w moim wieku. Niespełnionym muzykom przed 30., którzy stoją przed decyzją o całkowitym zawieszeniu instrumentu (w moim wypadku wokalu) na kołu. Przykład warszawian pokazuje, że jeśli intensywnie pracujesz nad swoim warsztatem i masz odwagę, by podejmować trudne decyzje w życiu, Twoja muzyczna przygoda może się rozkręcić nawet w wieku daleko odbiegającym od początku karier największych tuzów. I to jest chyba najpiękniejsze przesłanie pierwszej biografii Riverside. Wierzę, że nie ostatniej.