Dwa najlepsze polskie projekty Roku Pańskiego 2013 wróciły w doskonałej formie. I to właśnie one są głównymi bohaterami tego wydania Nuty Do Piwa.
STARA RZEKA
„Zamknęły się oczy ziemi”
Jakub Ziołek to ten gatunek artysty, którym mocno jarają się wzięci dziennikarze muzyczni, „Polityka” nominuje go do swojego Paszportu, rozpisuje się o nim Pitchfork, znają najwięksi hipsterzy i… nikt poza tym. Na szczęście brak fejmu na dzielni nie przeszkadza Kubie płodzić kolejnych wyśmienitych płyt. Druga (i zarazem ostatnia) pod marką Stara Rzeka jawi się jako kraina łagodności i jest zdecydowanie lżejsza od jedynki. „Zamknęły się oczy ziemi” rozpoczyna się od post-blackmetalowej psychodelii, a później przenosi nas do baśniowej, dziecięcej krainy, prowadzi po łąkach i lasach przy dźwiękach anielskiej gitary. Wszystko to w mało formalnym kształcie strumienia świadomości. Absolutnie bezbłędny album!
Stara Rzeka „Zamknęły się oczy ziemi” (cały album)
AMPACITY
„Superluminal”
Podobno ten krążek powstawał w bólach przez dobrych kilka miesięcy, dwukrotnie lądując w koszu. Cóż, panowie z Ampacity są sami sobie winni, bowiem po nagraniu genialnego albumu debiutanckiego oczekiwania wobec nich były ogromne. „Superluminal” nie przynosi już tego efektu „wow” towarzyszącemu „Encounter One”, ale nadal cieszy stonerowo-progresywną psychodelą. Szczególnie jaram się kosmicznym „Propellerbrain” z rozmytą introdukcją i zalatującym jazz rockiem środkiem, który zbliża chłopaków do ostatnich dokonań Stevena Wilsona czy pierwszych płyt King Crimson. To chyba najlepsza rekomendacja.
Ampacity „Superluminal” (cały album)
ARMIA
„Toń”
Miłośnicy „Triodante” mogą zacierać ręce – Tomek Budzyński i spółka wrócili do tamtych klimatów. „Toń” jest mroczna, ciężka, artystycznie nieprzyjemna, pełna niepokoju i nadciągającej zagłady. A przy tym ma w sobie to, co w muzyce Armii najważniejsze – nutkę przebojowości oraz charakterystyczną poetykę Budzego, melodycznie zbliżoną do albumu „Der Prozess”. Na uwagę zasługuje szczególnie ostatni na płycie kawałek „Tam gdzie kończy się kraj”. Psychodeliczny, pozbawiony frazy, będący jedynie ciągiem tajemniczych dźwięków. I choć nie jest to szczytowe osiągnięcie Armii, to jednak każdy fan zespołu będzie nim zachwycony.
SHINING
„International Blackjazz Society”
Ekipa Shining niby się starzeje, niby już typowa blackowa rzeźnia jej nie interesuje, a nadal gra kozacko i z wigorem nastolatków, wynosząc metal na nowy poziom. Wszystko za sprawą jazzu – jazgot saksofonu i elektroniki Norwegowie potrafią przekuć w jedyny w swoim rodzaju agresywny cios, który skopie nawet stalowe tyłki. „International Blackjazz Society” to krótki, ale bardzo konkretny album, połamany, dziki, ale też na swój sposób przebojowy. Mistrz!
MONO/THE OCEAN
„Transcendental”
Na okoliczność zbliżającej się wspólnej trasy kapele z Japonii i Niemiec postanowiły wydać split, na którym znalazły się dwa długie kawałki (oba ponad 10 minut) – po jednym każdej z załóg. Nie ukrywam, że zacierałem ręce na tę okoliczność, gdyż zarówno Mono, jak i The Ocean bardzo cenię. Ci pierwsi nieco zawodzą, tworząc jedynie melodyjny jazgot z charakterystycznym dla siebie graniem tremolo. W drugiej części utworu „Death in Reverse” robi się już ciekawiej, bardziej ambientowo, swoje robi oszczędne pianino. The Ocean z kolei zaczyna od romansu z post-rockiem (tak blisko tego gatunku jeszcze nie byli!), by za chwilę przenieść się w rejony płyty „Pelagial”. Czyli jest dobrze.
The Ocean „The Quiet Observer”
GAZPACHO
„Molok”
Norweskie Gazpacho swego czasu było lansowane przez część polskich dziennikarzy rockowych na najważniejszy zespół neoprogresywny (czy raczej art rockowy). Oczywiście, chłopakom nie sposób odmówić kunsztu i umiejętności pisania pięknych melodii. Sęk w tym, że – moim zdaniem – by stać się naprawdę wielkim potrzeba lepszego wokalisty od jednowymiarowego Jana-Henrika Ohme, a także wypłynięcia na nieco szersze wody jeśli chodzi o pasaże. Tymczasem Gazpacho wciąż obraca się w tym samych klimatach, czego „Molok” jest najlepszym przykładem. Jest sennie, spokojnie, delikatnie, ze swobodnym przechodzeniem z partii gitarowych na klawiszowe. Tyle że to już wszystko było (no, może poza zalatującym cyganerią „Bela Kiss”). Gdyby omawiany album był debiutem, góra drugą płytą Norwegów, leżałbym powalony na glebę. Ale słyszałem już te piosenki kilka razy, więc jedynie nieśmiało prostuję kciuk, polecam fanatykom i idę dalej.