W 39 godzin do Wielkiej Brytanii na mecz i piwo, czyli jak w prosty sposób spełnić dziecięce marzenia.
Gdy 10-letni Jerry po raz pierwszy obejrzał mecz NBA (z odtworzenia, a jakże), z miejsca zakochał się w amerykańskiej koszykówce. Michael Jordan i jego Chicago Bulls wygrywali wtedy po pasjonującym pojedynku z Utah Jazz i zdobywali mistrzostwo ligi. Magii całemu wydarzeniu dodał seans z filmem „Kosmiczny Mecz”, po którym Jerry postanowił, że kiedyś pojedzie na mecz najlepszej koszykarskiej ligi świata. Nie spodziewał się, że zrobi to 18 lat później w… Londynie.
NBA GLOBAL GAMES
Od kilku lat NBA, w ramach promocji, rozgrywa jeden lub kilka meczów sezonu regularnego w stolicy Wielkiej Brytanii, a konkretnie w hali Millenium Dome, zwanej obecnie (za sprawą sponsora) The O2. Wszystko po to, by popularność ligi wzrastała na Starym Kontynencie, za czym – a jakże – przyjdą jeszcze większe zyski.
W tym roku liga wysłała do Londynu dwie ekipy: Denver Nuggets oraz Indiana Pacers. Tak się składa, że wiernym kibicem tej drugiej jest mój dobry ziom, Krzysiek (znany wam z wieczorków z winem). W czasie któregoś ze spotkań rzuciliśmy niby to żartem, że musimy koniecznie polecieć do Lądka Zdroju (bo przecież nie ma takiego miasta, jak Londyn) na ten mecz. Piszę „żartem”, ponieważ nikt z nas nie wierzył, że damy radę kupić bilety, które rozchodzą się dosłownie w 5 minut.
A jednak – determinacja Krzyśka (a przy okazji spóźnienie do pracy) sprawiły, że udało się kupić dwie wejściówki w dniu rozpoczęcia – i zarazem zakończenia – sprzedaży. Cena niemała – 105 funtów, ale nie na tyle wysoka, by miała przeszkodzić w realizacji marzeń. Szybko kupiliśmy bilety lotnicze relacji Kraków-Londyn Stansted, dograliśmy nocleg u znajomego Krzyśka, Jarka, który mieszka w londyńskim Stratford i przez dwa miesiące gorączkowo oczekiwaliśmy na wyjazd.
SZÓSTA RANO
Z dawna żądany dzień nastał 12 stycznia. Tuż przed 5 rano wsadziłem tyłek w taksówkę, która po drodze zgarnęła zioma i razem udaliśmy się na lotnisko w Balicach. Nocne taryfy są zbójeckie! W sumie zapłaciliśmy ponad 120 zł… Ale nic to: jak się bawić, to się bawić!
Szybka zabawa na miejscu w przechodzenie przez bramki („Pan ściągnie buty, bo piszczy”), kontrola graniczna, kawka (w nawet rozsądnej jak na strefę bezcłową cenie) i już można ładować się do samolotu. Zawsze bawią mnie te wszystkie procedury przed startem i inscenizacja stewardów, którzy pokazują, jak zakładać maskę tlenową albo kapok na wypadek lądowania na wodzie.
Po dwóch godzinach spokojnego lotu wysiedliśmy w Stansted, przeszliśmy kontrolę i wsiedliśmy w autobus, który zawiózł nas na Liverpool Street w londyńskim City, gdzie pracuje Jarek. Koleżka zajmuje się finansami, ale warunki w pracy ma ekstra: 8-godzinny dzień to standard, tyle że w jego ramach ma godzinę dla siebie, w czasie której może robić to, co chce. Na przykład wyjść na piwo do pobliskiej Hamilton Hall, położonej na terenie dworca Liverpool Street. To właśnie tam się spotkaliśmy i wypiliśmy pierwszy trunek w czasie naszego krótkiego pobytu. Piwom poświęcę osobny tekst.
NIEUDANA MILA
Po meetingu z Jarkiem ruszyliśmy na południową stronę Tamizy. Najpierw chcieliśmy zobaczyć „ten słynny most z wieżyczkami”. Coś nam się pokiełbasiło i dziarsko obraliśmy kurs metrem (bo London Tube to najlepszy środek komunikacji w największym mieście Europy, nie licząc Moskwy i Stambułu) na London Bridge. Dopiero na miejscu zorientowaliśmy się, że to przecież nie on, że chodzi o Tower Bridge. No nic, pozostało zrobić fotkę z oddali. Niby mogliśmy się przetransferować i tam, jednak brak przystanku metra w okolicy plus coraz intensywniej padający deszcz skłoniły nas do jazdy na Bermondsey.
To miejsce kultowe dla piwnych świrów, polecane mi przez wszystkich znajomych jako godne odwiedzenia i zaliczenia tzw. Beer Mile. Po drodze mija się knajpy m.in. The Kernel i Partizan Brewing – they said. No to wio! Okolica nie zapowiadała niczego szczególnego – ot, stare szeregówki, nasyp kolejowy, wąskie uliczki. Ów nasyp miał być właśnie siedzibą piwnego raju. O tym, że dobrze trafiliśmy wiedziałem po zapachu gotującej się brzeczki, który unosił się wokół budynków umieszczonych pod rzeczonym nasypem. Okazało się jednak, że Kernel już nie ma tam swojej knajpy (tylko sklep), zaś pozostałe lokale są otwarte… tylko w sobotę do 16:00. Musieliśmy się obejść smakiem.
PRZEDMECZOWE EMOCJE
Co było robić? Postanowiliśmy poszukać czegoś do jedzenia. Wybór padł na hajpowane Camden (po drugiej stronie rzeki), czyli dzielnicę knajpek, której popularność można porównać do krakowskiego Kazimierza. Niestety, trafiliśmy tam o takiej porze, że większość miejscówek miała przerwę w pracy. Rzęsisty deszcz plus nadchodzący mecz zmusiły nas ostatecznie do posadzenia tyłka w napotkanej knajpce wietnamskiej. Ja zamówiłem zupę Pho z kurczakiem, Krzysiek kaczkę w sosie curry. Całkiem smacznie wyszło, choć nie wiem czy to z powodu głodu, czy faktycznej klasy dania.
Nie było jednak czasu na zastanawianie, ponieważ dochodziła 18:00, czyli godzina, w której bramy The O2 miały zostać otwarte dla kibiców koszykówki. Trip do metra, podróż liniami Northern oraz Jubilee i w końcu wysiadka na stacji North Greenwich przywiodły nas do bram wielkiego cyrku.
Nie bez kozery tak nazywam Millenium Dome – hala z zewnątrz wygląda jak gigantyczny namiot, nawet zadaszenie wykonano z czegoś na kształt płótna. Wewnątrz jednak trafiamy na murowane centrum handlowe, z licznymi knajpkami wokół gigantycznej hali sportowej, mieszczącej 20 tys. widzów. Na dzień dobry rozbawiła nas kontrola przy dwóch wejściach: stado ochroniarzy, bramka „na metale” i prześwietlanie plecaka jak na lotnisku. Po co to wszystko, skoro zaraz obok mamy sześć innych wejść, wolnych od jakiejkolwiek kontroli, przez które swobodnie można przenieść nawet czołg?
W oczekiwaniu na otwarcie bram The O2 Arena pooglądaliśmy sklep NBA Store, ale tylko po to, by sprawdzić, jak bardzo nas nie stać na tutejsze gifty. Replika koszulki meczowej za 75 funtów, hoodie za 50. Jedynie t-shirty z nadrukami nazw drużyn kosztowały sensowne 10 funtów. Ale po cholerę nam takie? W międzyczasie przekąsiliśmy ryż na mleku od Mullera – sponsor wydarzenia szarpnął się na rozdanie tysięcy darmowych deserów. Popiliśmy kawą ze Starbunia i w końcu, gdy wybiła długo oczekiwana godzina, weszliśmy na halę.
IT’S NBA!
Wpuszczanie widzów poszło błyskawicznie. Po kolejce sądziliśmy, że przyjdzie nam w niej tkwić z 45 minut, ale sprawna organizacja pozwoliła rozładować tłum w niecałe 10. Wystarczyło rozsiąść się na krzesełkach i czekać na mecz. 100 minut zleciało naprawdę szybko. Najpierw podziwianie rozgrzewki (serio, jest na co patrzeć!), a później masy atrakcji przygotowanych przez ligę sprawiło, że czas do pierwszego gwizdka zleciał nam raz dwa.
Podobnie zresztą jak cały mecz: tu nawet w czasie przerw na żądanie trwa show z pokazami tańca, akrobacji, konkursami dla kibiców, pojawianiem się emerytowanych gwiazd NBA czy wywiadami z gośćmi (na trybunach stawili się piłkarze Arsenalu z Mesutem Ozilem na czele). O dobrą zabawę troszczą się przez cały czas maskotki drużyn, które biegają wśród kibiców, zachęcają do dopingu i wygłupiają się, przyciągając wzrok nawet tych co bardziej zblazowanych kibiców.
Mecz oczywiście rozpoczął się od wygaszenia świateł, odśpiewania hymnów USA i Wielkiej Brytanii (hala rycząca „God Save The Queen” robi wrażenie) oraz wywołania na parkiet pierwszych piątek Nuggets i Pacers. Ci pierwsi mieli większość trybun za sobą, głównie ze względu na obecność w składzie Włocha Danilo Gallinariego oraz Serba Nikoli Jokicia. Jak się miało później okazać to między innymi za sprawą tych dwóch panów niedoceniane Denver odprawiło faworyzowaną Indianę z kwitkiem.
Mała dygresja: brytyjscy kibice są dziwni. Sędzia gwizdnął po raz pierwszy w meczu, a połowa trybun była jeszcze pusta. Pomyśleliśmy sobie: „Ale wstyd przed Ryśkiem” (znaczy przed Ameryką). Okazało się jednak, że towarzystwo zasiadło wygodnie na swoich krzesełkach dopiero 5-10 minut później, uprzednio kupiwszy piwo lub cydr. Hala wypełniła się więc do ostatniego miejsca dopiero pod koniec pierwszej kwarty…
Sam mecz był ładny, ale niezbyt emocjonujący. Od pierwszej minuty, za sprawą kilku celnych trójek, przewagę osiągnęli gracze Denver i tylko sukcesywnie ją powiększali. Indiana wyglądała tak, jakby jej zawodnicy mieli jet laga – grała wolno w obronie i niedokładnie w ataku. Uznawany za czołowego obrońcę (atakującego zresztą też) ligi Paul George nie istniał na boisku, podobnie jak mega talent podkoszowy Myles Turner. Po drugiej stronie parkietu szaleli wspomniani Gallinari i Jokić, wspomagani przez seryjnie rzucających trójki Emmanuela Mudiaya oraz Jameera Nelsona. Do tego doszła bardzo dobra dyspozycja Wilsona Chandlera i Kenny’ego Farieda. Postawić się im próbowali Jeff Teague, Kevin Seraphine czy Aaron Brooks, ale to było za mało na świetnie grających Nuggets. Ostatecznie skończyło się na pogromie 140:112. Różnica mogła być większa, ale w ostatniej kwarcie Denver wyraźnie odpuściło.
ZIMNO!
Mecz skończył się planowo, o 22:30. I znów wielki szacunek dla obsługi hali, która tak sprawnie rozładowała tłum, że 20 minut później nie było nikogo na trybunach. Zatłoczyło się za to metro – gigantyczna kolejka czekała do wejścia na stację. My jednak, jako Polaki buraki cebulaki, zamiast słuchać kierujących ruchem, obeszliśmy budynek i weszliśmy do North Greenwich od tyłu, omijając komitet kolejkowy. Oszczędność 45 minut stała się faktem. I całe szczęście, ponieważ wieczór w Londynie okazał się być wyjątkowo chłodny i deszczowy.
Po kilkunastu minutach podróży w kierunku Stratford, wylądowaliśmy w mieszkaniu Jarka. Przyjemna rozmowa, szybki prysznic i w końcu sru do wymarzonego łózka. Ziom ostrzegał nas, że w nocy może być zimno („weźcie dresy i sweter!”), ponieważ w Anglii standardowo nie grzeją po północy, a budynki nie są ocieplane. Jednak w chwili włażenia pod kołdrę wszystko wydawało się być OK: bokserki i t-shirt powinny wystarczyć.
Nie wystarczyły. Obudziłem się godzinę po zmrużeniu oczu, pośrodku przeszywającego chłodu. Najpierw przez głowę przeszła mi głupia myśl, by zostać bohaterem i nie ruszać w kierunku plecaka, by dorwać się do „długich” ubrań. Jednak po 15 minutach walki z organizmem poległem. Skarpetki, długie dresowe spodnie i sweter towarzyszyły mi do samego rana, ale i tak nie mogłem powiedzieć, by mi było ciepło.
Swoją drogą, kilka lat temu z identyczną sytuacją spotkałem się zarówno w Belgii, jak i w Holandii. W dzień w domach panuje ukrop, w nocy – temperatury polarne. Nie wiem czy to kwestia przyzwyczajenia mieszkańców, czy skrajnej oszczędności, ale faktem jest, że bez odpowiedniego „nocnego zabezpieczenia” do tych krajów nie polecam się wybierać…
WESTMINSTER i CAMDEN
Na drugi (i zarazem ostatni) dzień postanowiliśmy się udać pod Pałac Buckingham oraz Big Bena. Krzysiek co prawda już widział te punkty obowiązkowe Londynu (był tu kilka lat temu), ale nie miał nic przeciwko kolejnemu tripowi. Cóż o owych sądzi nowicjusz? Well, jak to zwykle bywa nie są wcale takie „wow” jak na zdjęciach, acz na tyle ciekawe, by chwilę się na nie pogapić i strzelić kilka fociąt. A że akurat trafiliśmy na zmianę warty strażników Pałacu (to ci goście w śmiesznych czapkach), wizyta była tym bardziej atrakcyjna.
Później ponownie ruszyliśmy w kierunku Camden, a że tym razem pogoda nam sprzyjała, więc wycieczka okazała się znacznie przyjemniejsza. W jednym z lokali zamówiliśmy angielskie śniadanie (dużo smażonego wszystkiego + piwo), a obsługiwała nas urodziwa Polka, która po akcencie raz dwa rozpoznała w nas swoich rodaków. W międzyczasie oglądaliśmy brytyjskie wiadomości, które informowały o porannym kataklizmie, czyli drobnych opadach śniegu, który jak zawsze sparaliżował komunikację w kilku miastach i stanowił wcale nie takie nierealne zagrożenie dla lotu. Ale jako się rzekło – pogoda szybko się poprawiła, więc nie było problemu.
Po śniadaniu wybraliśmy się na Camden Market, czyli urocze miejsce, położone nad kanałem wodnym wiodącym do londyńskiego ZOO, gdzie można kupić pamiątki, jedzenie oraz tony niepotrzebnych pierdółek. Jak to na pchlim targu. Język angielski miesza się tu z arabskim i polskim. Zapach skórzanych torebek z aromatem przypraw. Brąz cegłówek głównego targu z kolorowymi szyldami straganów. Spokojnie można spędzić tam cały dzień.
My wpadliśmy jednak tylko na kilkadziesiąt minut, ponieważ przed sobą mieliśmy jeszcze jeden punkt programu: wizytę w knajpie BrewDoga. Knajpa otwiera się o 12:00, a już o 13:00 ciężko znaleźć wolny stolik. Mieszkańcy i pracownicy okolicznych firm kochają to miejsce za przytulny klimat, doskonałe piwo i wcale nie gorsze jedzenie. Chętnie posiedzielibyśmy tam dłużej, ale wzywał nas samolot powrotny…
POWRÓT
Z Camden pojechaliśmy na Stratford, zaś stamtąd na Stansted. Wielkie wrażenie zrobiła na mnie tamtejsza strefa bezcłowa. Toż to prawdziwa galeria handlowa! Mało tego, tuż przed bramkami wiodącymi do samolotu ulokowana jest restauracja, która oprócz koncerniaków polewa także krafty! Aż mi się oczy zaśmiały, gdy zobaczyłem Lagunitas IPA. Dodatkowo zamówiłem sobie lasagne, bo poczułem głód i w ten miły sposób spędziłem czas aż do odlotu.
Dwie godziny po starcie byliśmy już w Krakowie, zadowoleni z całej wycieczki (Krzysiek mniej, w końcu Pacers przegrali). W niecałe 40 godzin udało nam się spełnić jedno z marzeń: zobaczyliśmy mecz NBA na żywo! Ja przy okazji złapałem bakcyla Londynu, więc na pewno prędzej czy później wrócę tam na dłużej, by na spokojnie poszwędać się po jego uliczkach, odwiedzić najważniejsze muzea. I oczywiście wreszcie zaliczyć Piwną Milę. 😉